Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 1

Moje dzienniki skumały się z rozwydrzoną teraźniejszością, wymknęły się spod kontroli i teraz żyją własnym życiem. Wobec przegęszczonej rzeczywistości pandemii, w dawnych notatkach rodzą się nowe znaczenia słów, rysunków i układów. Wiodą mnie nie tam, gdzie chciałem, kpiąc ze mnie nikczemnie. Wzburzona rzeczywistość, jak nawałnica spienionych wód, wystąpiła z brzegów. Nie chce już podążać dawnymi korytami, które dotychczas napawały mnie bezpodstawnym mniemaniem o ich niezmienności, a przynajmniej o możliwości sensownego planowania jutra. Jakby miała władzę pochłaniania tłumów. Zalała ulice i place złowróżbną pustką. Podążajcie za mną, a powiodę Was przez pokrętne korytarze labiryntu i ukażę, jak obecne, niespodziewane i niechciane chwile przeglądają się w tym, co o nich już od dawna powiadano.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 2

Gdy wzburzona rzeczywistość wystąpiła z brzegów, wypłynęła na wierzch ohydna maź przypadku, który dotychczas zalegał spokojnie na jej dnie. Bywały europejskie akweny, w których codzienność zdawała się być nieruchomą, błękitną taflą. Niezmienną do tego stopnia, że zacząłem mniemać, iż przypadek nie istnieje, a jeśli nawet, to łatwo go przepędzić w zamorskie kraje kijem zamożnej rutyny. Może kiedyś był żarłoczną bestią – myślałem – ale dzisiaj przecież udomowiłem go i wytresowałam tak doskonale, że wraz z absurdem stał się ulubionym klaunem artystycznych wydarzeń. A dzisiaj obydwaj zbiesili się do tego stopnia, że trzeba było pozamykać galerie, muzea, teatry, kina i kościoły.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 3

Przywykłem do życia w tłumie. Tramwaje, autobusy, galerie handlowe i ulice były po brzegi wypełnione pępkami świata. Każdy miał swój niepowtarzalny punkt widzenia. Ciasno upakowane zdawały mi się być naturalnym porządkiem rzeczy. Tak, narzekałem na ciasnotę, ale wraz z innymi lgnąłem do niej. Z lubością infekowaliśmy się nawzajem sentencjami, bon-motami, reklamowymi hasłami i facebookowymi memami, mieszając wszystko ze sobą jak narkotyczny duchowy koktajl, w którym walczący z pękiem kluczy torreador wołający Sienkiewiczem, był miłym urozmaiceniem. Aż nagle, bez żadnego ostrzeżenia familiarna ciasnota zaczęła groźnie mruczeć i kąsać nas po kostkach. Każdy powystawiał kolce i szpony walcząc o pustkę wokół siebie. Zamknąłem się w domu i odzyskuję dystans, ale nie wiem czy cieszyć się, czy płakać.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 4

Dzisiaj myślałem sobie, że jeżeliby struktura była poprzetykana przypadkowymi zdarzeniami, to nawet dobrze, bo przecież trudno wobec niespodziewanie błękitnych oczu pozostać strukturalistą. Są takie zaskoczenia, wobec których racjonalność i rozsądek byłyby obelgą. Czyż nie trzeba koniecznie postradać zmysłów, by wypuścić się na swawolne peregrynowanie nieznanych lądów? Cóż jednak począć z zarozumialcami wieszczącymi, że rzeczywistość je im z ręki? Zwykła raczej odgryzać karmiące ją ochłapami dłonie. A co z tą matrycą? Istnieje? Chyba jednak tak. Utkana z prawideł i nieprzewidywalności… Dopóki słońce wschodzi raz na dzień. Znajomy mówił, że ma wrażenie, jakby oglądał film, a ja czuję, jakbym się ocknął ze snu. Idę spać. Dobranoc.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 5

W ogóle, kwestia dowodzenia istnienia rzeczy niewidocznych straciła pazury od czasu, gdy Robert Koch zobaczył bakterie. Od tego dnia wciąż borykam się z odróżnieniem tego, co niewidzialne, od tego, co niewidoczne. Kwestia zdaje się być o tyle gardłowa, że istnienie lub nieistnienie obydwu, bywa niekiedy sprawą życia i śmierci. Jedni twierdzą, że Bóg nie istnieje, bo nikt, poza mistykami, nigdy go nie widział, a wirusy istnieją mimo że, nikt poza naukowcami, nigdy ich nie widział. Drudzy zaś, że Bóg istnieje, mimo że nikt nigdy go nie widział, a wirusy są sprzysiężeniem farmaceutów i cyklistów przeciwko ludzkości. Obydwie watahy sprzymierzeńców bywają śmiercionośne. Zaiste istnienie zdaje się nie być kwestią ani widzialności, ni widoczności. Czasami nawet kapral Wichura bywa filozofem. Pozdrawiam.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 6

Ocknąłem się w środku nocy i zdawało mi się, że to, na co patrzę, nie może być prawdą. A przecież widziałem to samo, co za dnia – dobrze znane mi korytarze, zaułki i rozdroża. Nic, czego nie znałbym dobrze od dzieciństwa. Moje podwórka, na których hasałem w dziecięcych swawolach. Któż mi je pozamieniał w nocne koszmary? Nawet ja sam, poczułem się jak postać z komiksu. Żebym chociaż był supermocnym bohaterem, albo i ciemnopodłym spiskowcem! A tak, pozostaję nic nie znaczącym, bezbarwnym charakterem, co to plecie nić codzienności i żadnej królewny nie uwolnił z pazurów wrażego potwora. No cóż, babcie zawsze oszukują wnuków cierpko-gorzkim bajaniem o nieutulonych żalach i niespełnionych miłościach. Moja tłumaczyła mi topografię zaułków, w których każdy znajduje małe diamenty ludzkich słabości. Do dzisiaj nie jestem pewien, co miała na myśli. Do zobaczenia. Kiedyś.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 7

Coś się w domu niezauważalnie zmienia. Chroniące przed wrogim światem ściany sprzysięgły się z sufitem, żeby mnie osaczyć. W swej podłości i wyrachowaniu, stoją jak dawniej nieruchomo, ale żadna nie chce spojrzeć mi w oczy. Przesłuchiwałem każdą z osobna, ale twierdzą bezczelnie, że postradałem zmysły. Wiem jednak, że to samo spotkało bardzo wielu znajomych. Nie mogliśmy przecież wszyscy zwariować na zawołanie! Chciałem uciec, lecz azyle spokoju, dobrobytu i sielanki, zieją teraz statystykami. W ekwilibrystyce zaradności pomyliłem kroki i spadłem z cyrkowego trapezu. Złapał Tatar Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. Stało się. Kolczasty horyzont możliwych do przewidzenia zdarzeń swawoli w niebezpiecznej bliskości moich oczu i pląta mi się namolnie pod nogami jak odpędzany kijem kundel. A przecież miał leżeć spokojnie w bezpiecznej oddali. Cóż, nie ma co jojczeć nad rozlanym mlekiem. Idę udobruchać ściany.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 8

Przyznaję, że lubię błądzić po labiryncie wiedziony przypadkowo napotkanymi na ścianach napisami. Daje mi to poczucie, że snując przemądrzałe myśli, piszę opowieść o skrywającym się pod szlamem przypadku porządku świata. Tym razem jednak stchórzyłem. Gdy słowa o stwórcy rzuciły mi się do oczu z żarłocznością piranii, wolałem udać, że ich nie ma. Że to tylko plamy brudu złożyły się w literopodobne kształty. Od tego dnia staram się błądzić tak, aby omijać to miejsce. Zdanie to bowiem przemienia rozdroża w ślepy zaułek o ścianach pokrytych śladami potłuczonych głów. Miejsce egzekucji intelektu. Zdaje się, że takich miejsc jest w moim labiryncie sporo. Którędykolwiek bym chadzał, wciąż na nowo potykam się o nie. Jedyna nadzieja w tym, że nie muszę znać wszystkich odpowiedzi. Jeślibym musiał, to wolę postradać zmysły i zapaść się w pielesze bełkotu. Przepraszam, milczę już.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 9

Taka jest jednak człowiecza natura, że ów zmilczeć nie potrafi. Szczególnie, że watahy pytań i wątpliwości nie tylko zwykły czaić się nań w zaułkach, ale wdzierają się zewsząd przez okna i ekrany. Nic nie pomoże, choćby się zamknął w domowym zaciszu na cztery spusty. Tym łacniej dopadną go z bibliotecznych półek, że na przekór gwarnej codzienności, właśnie cisza zdaje się je budzić z uśpienia. Od dzieciństwa zwykłem chadzać ścieżkami labiryntu szepcząc pod nosem święte frazy. Lecz gdy dopadła mnie zaraza niedzielnej rutyny, zamiast wyrysowywać w mojej głowie mapy poplątanych bezdroży, zaczęły pustoszyć mój mózg, a przywykłe widzieć nawet w mroku oczy osłabły. Nic więc dziwnego, że zacząłem roić niestworzone rzeczy i zaludniać nimi puste korytarze. Oho, słyszę jakiś hałas! Czas się w nim wytaplać. Bywajcie.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 10

Wystraszony wieścią o nadciągającej bestii, kompulsywnie sprawdzam krzywe zachorowań. W miękkich liniach wykresów i regularności słupków mozolnie wypatruję wzoru, do którego mógłbym dopasować chaotyczność zdarzeń i przytępić kolec niepokoju. Ponoć kiedyś bogowie wyznaczali bieg rzeczy lepiej od statystyk, ale zniechęceni nachalnością zleceń, zawiesili działalność aż do odwołania. Teraz aplikują o zasiłek lub inwalidzką rentę. W oddalonych od życia zaułkach założyłem przytułek dla zapomnianych bogów. Fajnych mam pensjonariuszy, chociaż ostatnio nieco zgorzknieli. Bywają tak zgnębieni nieuchronnością niedzielnych odwiedzin, że nie chce im się już nawet bawić w egipskie plagi i burzenie cudzych świątyń. Robię, co mogę, by podnieść ich na duchu. Na sponsorowanej przez Coca Colę terapii zajęciowej wycinamy świąteczne wzorki. Pędzę po bibułę i nożyczki.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 11

Mówią, że skoro Tezeusz zaczął zastawiać na nas wnyki, wzór labiryntu nigdy już nie wróci do dawniejszych kształtów. Słyszałem nawet, że panowanie w kreteńskich podziemiach przejmą laboratoryjne szczury przywykłe do pokrętnych kształtów linii prostych. My natomiast, jako nieprzydatni, wyginiemy. Ponoć nasze przerośnięte mózgi nie radzą sobie z nową geometrią opartą na żelowej logice Morfeusza. Dla nas zygzak jest zygzakiem, i to naraz w jednym miejscu. A przecież jawa bywa złudzeniem ślepym na piękno i prostotę pokrętności. Ćwiczę wraz ze studentami bycie naraz w wielu miejscach i mamy w tym niejakie osiągnięcia. Nie radzimy sobie jeszcze z rozproszonym czasem. Nadal musimy umawiać się na tę samą godzinę, żeby spotkać się, każdy w swoim zakamarku. Ale się nie poddajemy.
Dzisiaj rano przy goleniu odnalazłem szczurze cechy, a więc chyba jest nadzieja.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 12

Odkąd tchórząc siedzę w domu, moje myśli uciekają żeby błądzić po bezdrożach.
Dziś wróciły rozpierzchnięte, rozpaplane wszystkie naraz, że na ścianie odnalazły nowy opis przedstworzenia. Tylko Duch się nie unosił nad bezmiarem wodnych głębi. W salonie defetystów powiało wątpliwością. Czy istnieje chaos ostateczny, z którego nic się już nie podźwignie? Czy na każdej ruinie rosną nowe światy? Jeśli nawet, cóż nam z tego, że na naszych truchłach mogą kwitnąć niezapominajki? Może to i głupie, ale na wszelki wypadek chowam po kieszeniach ziarna padłych kwiatów. Widziałem, jak wiry podziemnych potoków wypychając na wierzch rzeczy nieznaczące, jednocześnie topią sygnalizacyjne boje. Wywraca się wszystko do góry nogami, a spod spodu zieje pustką. Oby jej nie zasiedliły demony z przeszłości. Tak łatwo wyłażą z zakamarków strachu i ze ścian opustoszałych korytarzy.
Idę medytować przed lustrem. Wpatrywanie się w ścianę jest dla mnie za trudne.

Wasz Minotaur.

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 13

Śnił mi się świat wywrócony na nice. Wyglądał tak samo, jak ten dobrze znany, tyle że wszystko było w nim odwrotne. Białe noce niewolne od mrocznych koszmarów, a dni czarne, choć świeciło słońce. Ludzie wyglądający z zatrzaśniętych okien drżeli z zimna w upale, na przemian oblewani potem wobec zimnych faktów. Najgorsze jednak było, że jawa przyjmowała cechy fantasmagorii, a nocne majaki nabierały ciała. Nie, było coś gorszego. Ogłupiali ciągłym głaskaniem po głowach klaskaliśmy tłumnie wznosząc wiwaty. Ci, co milczeli, nagle znikali jak mydlane bańki. Każdy więc, żeby przetrwać, bił brawo coraz mocniej, aż do czerwoności. Po wszystkim, gdy w śnie tym zbudziliśmy się ze snu, twierdziliśmy zgodnie, że krew na rękach mamy od aplauzu. Ba, nawet oddech braliśmy wszyscy naraz, jak w chórze, chociaż każdy z nas indywidualnie fałszował. Dyrygent? Cóż, obawiam się, że przyjdzie. O rany, dzwoni budzik!
Dzień dobry wszystkim.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 14

À propos dyrygenta. W obecnych czasach tak się porobiło, że każdy chce nim być, a śpiewać nie ma komu. Powstała z tego tragikomedia albo raczej mało śmieszny dramat. Rozlega się wielka cisza, w której furczą poły fraków ośmiu miliardów ludzi machających rękami. Ponad nimi świszczą szpiczaste batuty. Nazwano to syndromem von Karajana, ale nikt nas nie leczy, bo każdy dyryguje. Urosła mi broda do samego pasa, bo ciągle dyrygując, nie mogę się golić. Poszedłbym do fryzjera, ale się nieco obawiam, bo macha brzytwami w rytmie skocznej uwertury. Co gorsza, jak to bywa w artystycznych kręgach, każdy z dyrygentów ma się za mesjasza ratującego muzykę od zguby. Ponieważ mesjasz może być tylko jeden, wszystkich innych nieustannie obrzucam błotem. Dość to dziwny widok: wszędzie po horyzont tłumy wyfraczonych postaci ubłoconych po pachy, dyrygujących jedni drugimi na odmienną nutę.
O kurczę! Chyba znowu zasnąłem. Przepraszam, już wstaję. Zaraz powiem coś mądrego.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 15

Dzisiaj tuż przed świtem zacząłem planować to, co będę robił aż do przyszłej nocy. Postanowiłem stworzyć plan w dwóch wersjach. Tak, jakby istniała rzeczywistość i tak, jakby jej nie było. Na wszelki wypadek. Nie będę się wdawał w daremne spory. Po prostu się boję, bo jakbym nie rachował, to na samym końcu obliczeń sam znikam z równania jak byt niekonieczny. Tchórzliwie więc udaję niepoliczalnego, zabezpieczając w ten sposób swoje istnienie. Wczoraj przez moment widziałem siostrę, ale jej kota Schrödingera nie widziałem wcale. Ta krótka chwila materializacji w ogóle nie wpłynęła na poziom przekonania o permanentności jej bytowania. Nie była też dowodem. Gdy bowiem obliczałem przynależne jej prawdopodobieństwo istnienia, na końcu, wśród miliardów, znikła także ona jako jednostka zaniedbywalna. Podobne dylematy miewam od chwili, gdy zamknięty w domu wszystkich widuję tylko na ekranie. W końcu, porwawszy się na wyliczenie boskiego nieistnienia, zgłupiałem do reszty. Miało być mądrze, ale mi nie wyszło. Do zobaczenia na Messengerze lub Zoomie.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 16

Niekiedy miewam przeświadczenie, choć nie wiem skąd brane, że głośne wołanie z domowych czeluści, koncentruje boskie oko na moich zachciankach. Szczególnie jest ono mocne, gdy mnie swędzi w uchu. Dziwne. Czym innym był skowyt roztrzaskanych żeber. W nim brzmiała jakaś zgoda na nieuchronność zdarzeń, ale i bezpardonowa wola przetrwania, choćby za cenę runięcia niebios w padoły. Zwierzęco wydzierałem im z gardła każdą sekundę, gotowy zabić nawet nieśmiertelnych, gdyby stanęli mi na drodze bycia. Logika zjawisk ponoć rządzi światem. Tańcując w objęciach zachcianek losu, pląta nić zdarzeń w nieznośne kołtuny. Dość długo byłem przekonany, że konia z rzędem, nawet Bucefała, oddałbym temu, kto by je rozplątał. Konia nie miałem, ale dałem spokój, bo wraz z przypadkowością znika też logika. Jakby potrzebowały siebie nawzajem. A przecież zachcianki bywają konieczne, chociaż w czasie pandemii przerabiamy ich delegalizację. Trudno. Dzisiaj wychodzę na spacer. Będzie, co ma być.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 17

Wróciłem z pokątnego spaceru jak ze szmuglerskiej wyprawy. Jakoś trzeba sobie przecież radzić, żeby nie zwariować w domu. Niestety na zewnątrz było to, co tutaj. Niczym się nie różnią osiedlowe ścieżki od tych wydeptywanych z kuchni do pokoju. „Na zewnątrz” nie istnieje, chyba że w kosmosie, ale tam, choć mundurowi nie łapią krnąbrnych, jest nazbyt zimno, żeby spacerować. Podejrzewam, że nawet w nieważkości są korytarze wytyczające drogi, przejścia i zamknięcia. Ślepy zaułek Wszechświata? To chyba przesada. Nie wiem. Czasami myślę, że moje kroki rodzą korytarze, więc gdziekolwiek pójdę, bezwiednie zatrzaskuję przestrzeń. Chcąc to zobaczyć, odwracałem się nagle i bez ostrzeżenia, lecz wciąż zbyt wolno, żeby przyłapać otwartą przestrzeń na gorącym uczynku. No cóż, trzeba się zadomowić w ciasnym labiryncie, a otwartą przestrzeń schować za pazuchą i nie pokazywać jej nigdy nikomu. Wyciągnięta na widok, obrasta ścianami i już nigdy nie wraca do pierwotnej formy. Raz zobaczona jest nie do odzyskania.
Mam na to dowody, ale nie pokażę.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 18

Poruszam się po świecie, jakbym grał w śmiertelne szachy. Drogą losowania dostaję figury, którymi uskuteczniam swoje zamierzenia, skacząc to w przód, to w tył, to w lewo, czy w prawo. Wszystkie ruchy, choć nieustalone z góry, są obwarowane dopuszczalnościami. Nie mogę łazić jakkolwiek, ale według zasad tak, by unikać stalowych potrzasków. Gdy jednak są niewidoczne, trudno odgadnąć, gdzie postawić stopę. Co gorsza, bałamucą mnie mądrale twierdząc, że w ogóle nie istnieją poza rojeniami chciwych farmaceutów. Wczoraj oglądałem program „Mistrzowie tańca między pułapkami”. Z zazdrosnym podziwem patrzyłem, jak zwiewnie płyną poprzez szachownicę. Tym wirtuozom bardzo chciałem wierzyć, że można przetrwać i dobrnąć do celu. Wielu z nich to się udaje, ale co rusz realizator zmienia kąt kamery, a z ekranu nadlatuje łomot zatrzaskującej się stali. A potem cisza. Szach mat. Cóż w tym dziwnego? Zawsze tak było, choć bez żadnej racji byłem przekonany, że mnie nie dotyczy. Teraz mój ruch. Gońcem z C1 na F4. Zobaczymy, co będzie.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 19

Dzisiaj w ciągu dnia antylunatykowałem. Roiłem w głowie niestworzone rzeczy, że chodzę po krawędzi dachu, a nawet balansuję na kablu anteny. Byłem też dzielnym opozycjonistą i maszerowałem pustymi ulicami, machałem pięścią przed nosem kordonu, wywrzaskiwałem obraźliwe hasła na „p” i na „ch” i innych jedenaście. Odziany w maskę i rękawice po pachy ścigałem wirusa i przekręty rządu. Zadzwonił telefon. Ocknąłem się z myszką w dłoni i z palcem bolącym od skrolowania. Siedziałem bez ruchu w swoim fotelu. Cisza. Nikt ode mnie nic nie chciał i ja niczego nie zamierzałem. Tylko mięśnie twarzy mnie trochę bolały od strojenia min zgrozy i oburzenia. Rzeczy w pokoju leżały jak dawniej. Pomieszane jedna z drugą, ale bez jakiegokolwiek związku ze sobą nawzajem. Nic do niczego nie pasowało. Nawet skarpety były nie do pary, a spodnie miały dwie prawe nogawki wywrócone na lewą stronę. Może to i dobrze. Nie będę tego sprzątał. Może po pandemii samo się jakoś poukłada.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 20

Wielu narzeka, że siedząc w izolacji, żyją pozorami. Nie zgadzam się z malkontentami. Zgodne współżycie pod jednym dachem z tym, co pozorne, jest o tyle łatwe i całkiem przyjemne, że nie mając zębów, nikogo nie kąsa. Akurat to przekonanie opieram na faktach. Czy kto kiedyś widział zębaty pozór? Ponadto wiem, że są odwracalne, choć ich skutki nie bardzo, chyba że pozorne. Te prawdziwe niestety wgryzają się nieusuwalnie w życie. Wyższość pozorów jest oczywista. Na przykład, gdy pomylę ścieżki i całkiem się zgubię, to przecież zabłądzę tylko pozornie. Gdy zapomnę prawideł budowy czy kompozycji, to mój pozorny wytwór będzie pozornie wadliwy. Nawet ja sam, będąc podłym człowiekiem, dzięki pozorności jestem podły pozornie, a więc cudowny i w dodatku skromny, bo nie epatuję mniemaną dobrocią. Nie epatuję, bo jej wcale nie mam, ale któż to wyłuska w zalewie pozorów? Ach, cóż to za rozkosz i jaka swoboda! Mogę pozornie wyglądać na człowieka, jakim pozornie zechcę być w Waszych oczach pozornie mną zainteresowanych. Ciekawe czy mnie poznacie po kwarantannie. Czekam struchlały.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 21

W trakcie pandemii zastała mnie wiosna. Odkąd przestawiłem czas zimowy na letni, zacząłem o godzinę wcześniej nie wychodzić z domu. Dzięki temu zyskałem nieco więcej czasu na nierobienie wielu rzeczy. W końcu namnożyło się wszystkiego, czego nie robiłem, aż do tego stopnia, że byłem zagoniony od rana do wieczora niewykonywaniem czynności przed zarazą niezbędnych do funkcjonowania. Teraz cały dzień mozolnie praktykuję robienie niczego, a że nic od niczego trudno jest odróżnić, te wszystkie zadania zlały się w nierozdzielną masę. Tak samo chwile, nawzajem tak podobne jedna do drugiej, że nieuchwytne, rozpierzchły się w chaos bez uszeregowania. Nie wiem już co następuje po czym, a co przed czym, czy jedno po drugim, czy jest stochastycznie dowolne, czy siódma jest siódmą, czy piątą z kolei, czy może wszystkie istnieją naraz? Zacząłem je układać w nowym porządku. Jeden, dwa, trzy, cztery… Wtem na zegarze wybiła niedokończona godzina. Ostatnia. Po niej sekundy rozsypały się jak perły rozerwanej kolii. Żegnajcie.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 22

Pewnie myślicie, że wczoraj umarłem powalony miriadami wszędobylskich wrogów. Nie, nadal mam się dobrze, choć to nieistotne. To raczej wszystko wokół mnie jakoś się skończyło. Choć istnieje nadal, to jak zombie, wytrzebione jest z intensywności. Pamiętam czasy dzieciństwa, gdy świat dookoła tańczący w zachwycie, zaczął istnieć wraz ze mną w izbie położniczej i nie rościł sobie prawa do długowieczności. Byliśmy rówieśnikami: ja, Bóg i patyk, którym rozchlapywałem kałużę, bawiąc się w meteorologa nad Genezaret. Rzeczy rozpoczynały istnienie w momencie pojawienia się na widnokręgu i bez płaczu kończyły bytowanie znikając za plecami. Ale póki były, to każda ociekała nadmiarem egzystencji. Dzisiaj jest ich mnóstwo, ale wszystkie razem ledwo są widoczne, bo pozbawione znaczenia. Nic mnie nie obchodzą. Jedynym, co potrafią nigdy nie znikając, to stroić miny wiotkiej katatonii. Jest pusto dookoła, chociaż strasznie ciasno, a i czas stanął w miejscu nie mogąc się przepchać przez to zbiegowisko. Wybaczcie. Resentyment zaczął mnie już toczyć.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 23

Niedawno pisałem, że ściany udają ślepotę, bojąc się spojrzeć mi w oczy. Dzisiaj myślę, że naprawdę są ślepe. Może są skorupą świata za którą rozciąga się martwa pustka? O niej nic Wam powiedzieć nie mogę, bo to, czego nie ma, jest niewidoczne tak, jak grawitacja. Zobaczył ją Newton uderzony jabłkiem tak mocno, że mu pomieszało rozumienie świata. Dzisiaj nawet dzieci wierzą w jej istnienie i gotowe są na to mnożyć dowody. Ja, zatrzaśnięty w domu, pilnie badam ściany w nadziei odkrycia niedostrzegalnych od dzisiejszej strony przesmyków do jutra. Może to tylko złudzenie, że biegnące w nieskończoność korytarze składają się wyłącznie ze ślepych zaułków? Ot, taki zwykły paradoks labiryntu. Dzisiaj rano ocknąłem się po drugiej stronie. Za plecami miałem ścianę, a przed sobą pustkę gotową schwytać moje najdrobniejsze drgnięcie, żeby z niego budować fantasmagoryczne sofizmaty. Nawet nie wiedziałem, co znaczą te słowa i gdzie je odłożyć, bo nie było na czym. Niestety wczoraj pogubiłem mapy. Znowu, jak co rano, zaczynam od nowa. Odezwę się jutro. Prześlę nowy adres, gdy się zorientuję, gdzie dzisiaj jestem.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 24

Chyba źle zacząłem, bo kręcę się w kółko, bełkocąc pod nosem wciąż o tym samym. Kiedyś mą duszę karmiły podróże, łechtając zmysły widokówkami. Teraz, gdy nic nie szturcha mnie w oczy, w głowie wirują tryby na jałowym biegu, nieustająco międląc dawne sprawy. Żeby odzyskać ostrość widzenia, próbowałem nawet fanaberyzować rzeczy i słowa. Żonglując nimi mógłbym się skaleczyć, ale miałbym od czego odepchnąć się nogą. Postanowiłem na dobry początek wymamrotać pierwszą, bezwzględną w nieodwracalności zgłoskę. Po tym już będę potoczysty w mowie i moje sprawy ruszą z kopyta. Boję się jednak, że zacznę niedobrze i rzeczy wezmą niewłaściwy obrót. Zdaje się, że tu, w labiryncie, życie jest zlepkiem błędnych fraz i pomylonych kroków. Może więc jednak będę milczał? Co komu przyjdzie z mojego gadania? Podobno Bóg na początku urodził piękne słowo, ale poobijane przez graczy ping ponga, spadło na ziemię prawie nieżywe. Leży zużyte, choć nieużywane. Z tego zrobiła się awantura, w której chcąc nie chcąc do dziś uczestniczę. No dobrze. Już późno. Skoro muszę, powiem i ja pierwsze zdanie.

Jestem Minotaur.

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 25

Często napotykam fruwające zdania, które nie przystają do żadnej całości. Podejrzewam, że za nimi stoją jakieś mądre, nieznane mi księgi, ale nie wiem, co miałyby oznaczać i jak je rozumieć. Co gorsza, nie mam też pojęcia, czy coś je łączy, czy fakt, że gadają ze sobą, jest raczej zwykłym przypadkiem. Każde z osobna jest piękne samo w sobie, ale cóż mi z tego, skoro nie jestem go w stanie ani dopasować do porządku rzeczy, ani zignorować. Mam tego dosyć! Kupiłem czapkę z dużym daszkiem, żeby nie widzieć nic dookoła, lecz jedynym skutkiem są siniaki i uczucie zagubienia na skrzyżowaniach. Nie wiem czy iść w lewo, czy w prawo, bo nie rozumiem, co znaczy „w lewo” i czym różni się od „w prawo”. Skręcam w jedną stronę i po mozolnym lawirowaniu, na koniec wracam w to samo miejsce. Idę w przeciwną. Po kilku krokach potykam się o własne ślady i nieuchronnie wracam do punktu wyjścia. Nawet stojąc w miejscu, gubię się w domysłach. W końcu, nie wiedząc co zrobić z takim mnóstwem płochliwych znaczeń, zawiesiłem je wszystkie na drewnianym kołku. Teraz siedzę pod nimi z miseczką żebraka.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 26

Były takie czasy, że królowałem. Rykiem straszyłem dziewice, a ich rodziców przyprawiałem o mdłości. Teraz jestem żebrakiem w przejściu podziemnym podziemnego miasta. Cóż za upadek i jaka hańba! Ja, który ociekałem bogactwem dobrodziejstw i udzielałem ich wszystkim narodom, wysyłałem misjonarzy by nieśli światło rozumu i wyprowadzili dzikusów z ciemnoty, straciłem wszystko. Nadal peroruję z wielką swadą, ale tak naprawdę nie mam nic do powiedzenia. Wyciągam rękę do prowincjuszy żebrząc o jedno słowo wypełnione treścią. Tych, które są pustym opakowaniem, mam zatrzęsienie. Walają się wszędzie deptane nogami. Gdzie się nie ruszysz – słowa, słowa, słowa. Wyschłe, wiatr przegania z lewa na prawo, a spleśniałe, spłukują sanitarne służby. Wszyscy się boją werbalnej zarazy. Za późno. Są już zainfekowani. Biegała po ulicach Sawicka wykrzykując: „Nic w środku! Nic w środku! Nic w środku!”, ale myśleliśmy, że to objaw spiskowej histerii, albo jakaś gra artystyczna. Jutro zabiorą mnie do szpitala. Podobno tam leczą milczeniem, a doktor dawkuje jedno słowo dziennie. Jest nadzieja. Znów zacznę od zera.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 27

We śnie widziałem piszący sam siebie notatnik, gdy na zmęczonej Ziemi już zabrakło ludzi. Pozałatwiałem po łebkach dzienne sprawy, żeby jak najprędzej zasnąć i znów przeczytać, co pisze w sobie o sobie mój dawny brulion. Kiedyś ja zapełniałem go po krawędzie rwanymi frazami o ideach światłych, lecz bez konkluzji. Te strzępy myśli nigdy nie składały się w większe całości. Leżały jedna obok drugiej obojętnie, jak wczasowicze na przeludnionej plaży. Zapiski notatnika są inne niż moje, zwyczajne, bez słownej woltyżerki. Na przykład: „Dzisiaj od rana leżałem na biurku, tam, gdzie mnie zostawił. Za oknem przeleciał wróbel, machając tak szybko skrzydłami, że gdybym siebie wertował w tym tempie, z pewnością połamałbym sobie wszystkie kartki. Postanowiłem leżeć do wieczora i w myślach odtwarzać to furkotanie. Jest bowiem ładne i miło rozrzedza stężałą ciszę wyludnionego domu”. Gdy się zbudziłem, leżał, jak wczoraj, ale spojrzałem nań podejrzliwie. Teraz w nim piszę trochę nieśmiało, pozostawiając dla niego duże marginesy.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 28

Dawno temu, jeszcze przed zarazą, w godzinie szczytu jechałem tramwajem wypełnionym po brzegi pępkami świata. Muszę się przyznać, że w tamtych czasach byłem dotknięty pewną przypadłością. Bezwiednie i niezależnie od odległości słyszałem rozmyślania innych ludzi. Było to uciążliwe jak wysypka, a czasem bolesne jak atopowa hiperestezja. Wiem, taka choroba nie istnieje, ale ja ją miałem. Żyjąc w zgiełku cudzych myśli, nie mogłem pozbierać swoich. Miały bowiem w zwyczaju fruwać swawolnie od głowy do głowy, by z każdej uszczknąć nieco platońskiego nektaru. Potem wracały i siadały w mojej, moszcząc się z cudzym towarem. W końcu zupełnie straciłem pewność czy to, co myślę, myślę ja, czy inni. Gdy mówię, wiem, że to ja mówię. Mogę też przestać, gdy nie mam nic do powiedzenia, albo mam, ale nie mam na to ochoty. Niestety przestać myśleć nie umiem. Jest jeden guru co wpatrując się w ścianę twierdzi, że nie myśli, ale ja coś słyszę. Zacząłem podejrzewać, że jest szarlatanem. Nie wiem. Minę ma faktyczne taką, jakby nie myślał. Może to tylko projekcja w głowie? Nie mam pojęcia, co o tym myśleć.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 29

Innym razem, jechałem autobusem pozbawionym numeru i zdało mi się, że strasznie błądzimy. Ponoć był kierowca, ale nie sprawdziłem, nie mogąc się przepchać przez tłum pasażerów. Bezwiednie podsłuchując cudze myśli zrozumiałem, że każdy z nas jedzie w innym kierunku i tych docelowości żaden cudotwórca nie potrafi skleić w sensowną trasę. Były to skutki powszechnej wiary, w której wzrastałem od maleńkości, że najwyższą świętością jest szczęście ludzkiej jednostki i nikt nie ma prawa mu go odebrać. Niestety z czasem w wersety Świętej Księgi Praw Człowieka wdało się zakażenie. Nic to dziwnego, skoro każdy wyznawca wertował jej karty śliniąc palce. Zainfekowani jakimś pomyleniem ustanowiliśmy wiele regulacji. Na przykład, że nie wolno umieszczać na środkach transportu żadnych numerów, wyznaczać czasu, ani kierunku ich kursowania, żeby nie odbierać ludziom swobody decydowania o tym kiedy, jak, czym i którędy chcą dążyć do szczęścia. Uważam, że pomysł był świetny i na wskroś sprawiedliwy, ale jego realizacja nie bardzo nam się udała. Nic to. Jadę. Może kiedyś spotkamy się na przystanku?

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 30

Zanik wykluczania się sprzeczności toczy nasze społeczeństwo, ale odkryliśmy antidotum na dewiację indywidualizmu. Dobre efekty daje kuracja uwalniająca od decydowania. Zaczynamy od zakazu wychodzenia z domu, żeby nie łazić swoimi ścieżkami. Następnie zakładamy maski, żeby poskromić mimikę. Rękawice z jednym palcem, chronią przed finezyjnym gestykulowaniem. Skuteczność terapii sprawdzamy opracowanym przez Północnokoreańskie Ministerstwo Sprawiedliwości testem wyboru. Moim zdaniem działa świetnie! Garb odpowiedzialności zanika, a rekonwalescenci znowu chodzą wyprostowani. Efektem ubocznym jest tendencja ozdrowieńców do chodzenia równo, w nogę, jak na defiladzie. Trzeba było w uzdrowisku wzmocnić wszystkie mosty, bo się rozpadały pod równym krokiem maszerujących spacerowiczów. Ponoć ktoś tym dyryguje, choć dla niepoznaki udaje inspicjenta. W nowych warunkach aprowizacyjnych zacząłem żywić się kiełbasą i muszę przyznać, że bardzo mi posmakowała. Kiełbasę kocham, kiełbasę rozumiem, kiełbasy oddać nie umiem! Jest mi niedobrze. Dziś za dużo zjadłem.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 31

Miewam wątpliwości, czy ich rozwiewanie jest dobrym sposobem na usunięcie zwątpienia. To trochę tak, jakbym wątpił w zasadność wątpienia o prawdziwości istnienia żyrafy. Głęboko wątpię w to, że istnieje, jej kształty bowiem i obyczaje są gatunkowo bliższe różowym słoniom niż, na przykład, koniowi. W nieistnienie różowych słoni nie wątpię wcale. Dlaczego więc miałbym wierzyć w istnienie żyrafy? Wątpliwości mam coraz więcej. Może pewność nieistnienia rzeczy jest symptomem jakiejś mózgowej infekcji? No bo przecież żeby nieistnienie czegoś stwierdzić, muszę najpierw ukształtować w głowie cechy tego, czemu odmawiam bytowania. Skąd mam wiedzieć, że, na przykład, S]4-3/mv nie istnieje, nie mając pojęcia, czym ono jest? Może takie S]4-3/mv gdzieś sobie żyje, chociaż nie pokazują go w żadnym zoo? Gdy w końcu dopasuję coś do tych znaków, to nadam temu czemuś jakieś istnienie, wiec późniejsze gadanie o jego niebycie będzie z mej strony niekonsekwencją. A może konsekwencją jego nieegzystencji? Nie wiem. Jeden wielki galimatias! Niewątpliwie pogubiłem się we własnych zwątpieniach.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 32

Ostatnio miewam takie koszmary, że zasypiam ze strachem. Raz śniła mi się martwa biblioteka. Opasłe tomiska i cienkie ulotki wypełniały regały swą nieruchomością. Niektóre z nich przyjechały tu prosto z drukarni i nigdy, przez całe życie, nie zostały wyjęte ani przeczytane. Całkiem możliwe, że nic nie zawierają, a bogactwo ich treści jest tylko kłamliwym pozorem skrywanym pod piękną okładką. Melodią bibliotecznego bezruchu jest cisza. Czasami jednak, niezgodnie z tutejszym obyczajem, coś kliknie, coś drgnie delikatnie, podskoczy jakaś literka. Przestawienie jednego wyrazu wybucha treścią jak bomba atomowa. Widziałem lej po takiej eksplozji wypełniony kikutami dawnych przekonań i mądrości. Innym razem śniła mi się pędzona dzieworódczym szałem fraza, która w niepohamowanym miocie rodziła rzesze morfemów, a te, pożerając się i kopulując jednocześnie, w samozachwytnym odurzeniu rodziły kolejne pokolenia samych siebie. Aby żyć, potrzebowały mrowiącego się wokół potomstwa. Po takiej nocy bywam przerażony i nie wiem, czy lepiej jest zawzięcie milczeć, czy kompulsywnie gadać.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 33

Mówił mi sąsiad, że wbrew zapowiedziom, zamiast notować zwykłe ludzkie sprawy, piszę sennik i że w miejsce codzienności wkradły się majaki. Może ma rację. Problem leży w gnębiącym mnie ostatnio braku różnicy między rodzajami imaginowania sobie świata. Po czym miałbym odróżnić śnienie na jawie od jawnego spania? Logika, powiecie. Dobrze, niech Wam będzie. Przekonuje mnie jednak wielu adwersarzy, że logiczne związki, których zawsze żądam w dysputach o niczym, ograniczają mnie do ścieżek, po których mogę tylko kroczyć cudzymi śladami. Czy to naprawdę jest moja wina, że w sennych majakach widzę więcej racji, niż w telewizyjnych wiadomościach? Tym redaktorom wydaje się zdawać, że gdy powiedzą, że nie ma pandemii, to ona zniknie jak bańka mydlana, a mówiąc „baca” tworzą stado owiec wraz z przynależnymi do niego górami i białym obłokiem w kształcie wisienki. À propos gór. Ostatnio Tatry zostały zamknięte. Nie wiem dlaczego. Może w obawie, że ulegną infekcji? Bzdura! Nie znam gór bardziej odpornych na ludzką zarazę. Czekam na Was w kolejce do kolejki na Kasprowy.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 34

Tak, to prawda, boję się sprzeczności. Ot, taka drobna słabostka wyssana z mlekiem mamy. Prawdopodobnie w dzieciństwie nie nabyłem odporności na bzdury. W tamtych czasach nie było w telewizji reklam i rosłem pozbawiony codziennej dawki wirusa prawdonieprawdy (PnP-19). Wejść w kontakt z patogenem można było czytając gazety lub maszerując w pochodzie Święta Pracy, a że jeszcze nie umiałem wtedy czytać ani chodzić, nie miałem jak wykształcić przeciwciał. Skutki są fatalne. Jedna mała bzdurka w masywie spójności tak mnie osłabia, że tracę możliwość działania. Lekarstwo znajduję w teorii względności. Zaczynam od tego, że znoszę bezwzględność miejsca, bym siedząc w pracy, mógł podróżować. Następnie znoszę bezwzględność czasu, by mieć już dzisiaj to, co będzie jutro. Potem znoszę bezwzględność skutków, aby nadal mieć zjedzone ciastko. W kolejnym kroku znoszę bezwzględność względności, a na końcu znoszę samo znoszenie. Moja żona nie znosi, kiedy wszystko znoszę, więc kazała mi to wszystko poznosić do piwnicy. Tam urządziłem laboratorium im. Einsteina i w tajemnicy prowadzę swe eksperymenty.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 35

Bladym świtem w tramwaju do Bronowic prowadzę badania. Dla niepoznaki zakładam czapkę z piór i, jak belfer Bladaczka z „Ferdydurke”, podsłuchuję uczniów jadących do szkoły, skrzętnie notując każde zdanie. Na początku badań byłem zdegustowany nieupierzonymi, bo odkryłem, że choć stroszą piórka i ostrzą pazurki, to w środku są ciastowaci jak bladawce z „Cyberiady” Lema. Rzeczywiście nie są rumiani. Myślałem, że to od komputerów albo, że jest to bladość afektywna, ale tę koncepcję zarzuciłem, bo w swych pękniętych na dwoje poglądach miotają się między biegunami. Wszyscy się zawsze ze sobą zgadzają, myślałem więc, że odnalazłem realizację marzeń o jednomyślności. Faktycznie, więcej niż jedna myśl naraz w tych głowach się nie mieści, ale być może mylę pojęcia. Pod koniec badań zrozumiałem, że różnię się od nich jedynie brakiem piór kolorowych i słów ostrych jak kosa. Wyblakłem i stępiałem z wiekiem. W Bronowicach za rogiem chciałem kupić nową czapkę, ale zabrakło. Przemiła ekspedientka zaoferowała za to mocny sznur. Odmówiłem. Nie będę chamem. Nie pójdę przecież ze sznurem na wesele.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 36

WHO zaleca, by zjadać Cudnoświat w połowie już przetrawiony. Należy go podawać na złotej łyżce, pogryzionego cudzymi zębami albo nawet zmielonego tak, aby był łatwy do przełknięcia. Stosowanie tej diety chroni przed wzdęciami ducha, duszy i rozumu, a to jest istotne dla współistnienia na przeludnionej Ziemi. Niestety taka dieta, choć pożądana, w moim przypadku prowadzi do atrofii woli, a co za tym idzie, mięśnie wiotczeją mi na potęgę. Swoją drogą, słowa „potęga” i „zwiotczenie” złożone razem strasznie zgrzytają i powodują u mnie ociężałość jelit, a na to nie ma jeszcze lekarstwa. Cała afera z patogenami zaczęła się ponoć od nietoperzy, które mają zwyczaj całymi dniami wisieć bezwładnie. Nie wiem, czy to ma jakiś związek, ale słyszałem, że tajne służby instalują już po kościołach i uniwersytetach ogromne wieszaki zamiast ławek, a w Chinach składa się komputery z ekranami do góry nogami. Uważam, że to mnie nie dotyczy, chociaż muszę przyznać, że ostatnio dość często piszczę bezgłośnie i sam sobie wczepiam się we włosy. Może kiedyś wspólnie podyndamy spleceni ze sobą w cudne żyrandole?

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 37

Wirus znikania dopadł ludzkość. Objawy są straszne. Wrażliwość zmysłów i giętkość umysłu stopniowo słabną wraz z poczuciem gęstości istnienia, więc coraz większa dawka wszystkiego potrzebna jest do funkcjonowania. W Stanie Ohio zakażony dzieciak, idąc na lody, zabrał karabin i powystrzelał połowę klientów, zanim sprzedawca zwrócił nań uwagę. Lodziarz później przysięgał, że przed strzelaniną chłopiec był niewidzialny, ten zaś, że lody nie miały smaku, a odzyskiwały go z każdym naciśnięciem spustu. Ja też jestem chory. Gdy nikt mnie nie lajkuje, zaczynam do tego stopnia być przeźroczysty, że ogarnia mnie panika przed rozpłynięciem się w otoczeniu. To nie jest złudzenie. Znikam naprawdę. Nawet moja czaszka do tego stopnia zwiotczała, że myśli wypadają mi z głowy na zakręcie. Jestem skonany, bo już zasnąć nie mogę bez włączonych Wiadomości. Sąsiada znaleźli martwego. Leżał na zmiętoszonych prześcieradłach z nierozwiązanym koanem na ustach. Ach, jakżebym chciał móc zamknąć oczy!

Wasz Minotaur

DZIEŃ 38

Dziwna historia wypadła mi z trawionej wysoką gorączką głowy: „Na planecie Akslop stworzył Panbóch dwa rodzaje istot. Pierwsze, to kosmici i użytkownicy rowerów. Istnieją po to, żeby ich karać za grzechy, których mi nie udało się popełnić. Te drugie żyją, wydzielając wazelinę, w której stwórca pławi swe niebiańskie członki. Oba gatunki są niezbędne do utrzymywania w dobrym stanie panbóchskiej psychiki i higieny. Istoty te również potrzebują siebie nawzajem, żeby było na kim pozostawiać nadmiar plwociny, a ta przylega wyłącznie do obcych gatunków”. Ze słów tej pradawnej opowieści sklecona jest kosmiczna równoważnia, na której ja, kulawy gimnastyk, wywijam wysublimowane piruety. To obraźliwa bzdura, powiecie. Może macie rację, ale jej nie odszczekam. To wszystko widziałem rozpalonymi gorączką oczami i pamiętam, że patrząc, czułem rzeczywisty przestrach. Mogę jedynie obiecać, że nikomu poza Wami o tym nie opowiem. Będę milczał jak grób tym bardziej, że gdy gorączka opadła, sam w sobie odnalazłem cechy obydwóch gatunków. Możliwe, że jestem mieszańcem. Muszę przed spaniem zażyć pyralginę.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 39

Całkiem możliwe, że zwariowałem i bajdurzę niestworzone rzeczy bez żadnego związku z rzeczywistością. Wprawdzie mógłbym zacząć się leczyć, ale jak każdy wariat obawiam się, że konowały ukradną mi duszę. Wolę pozostać taki, jaki jestem. Przecież nie muszę być doskonały. Mrożek znał idealnego wariata, co w ogóle nie myślał i nic nie robił. Ja w swym szaleństwie bardzo dużo myślę i bez przerwy bazgrzę po murach esy floresy. Ponoć z nas obu nie ma żadnego pożytku, za to jesteśmy całkiem nieszkodliwi. W narodzie cieszymy się nawet niejaką estymą. Za nim wołają: „Te, filozof!”, a za mną: „Te, artysta malarz!”. Jest u nas we wsi jeszcze trzeci wariat. Ten jest namolny i kłopotliwy, bo nie poprzestaje na nicnierobieniu ani bazgraniu. Swoje pomylenia i fantasmagorie natychmiast i metodycznie wprowadza w życie. Nie wiem jak, ale przeważnie robi to cudzymi rękami. Jest bowiem genialnym manipulatorem. Dla niepoznaki swoje kampanie prowadzi zawsze w imię Boga, Kraju, Narodu, Przyszłości lub Dobrobytu. Ostatnio zauważyłem, że nosi pod pachą opasłą Księgę Imion i jestem tym mocno zaniepokojony.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 40

Znalazłem w gazecie anons: „Kurza ferma zatrudni polityka i artystę na stanowisko szefa produkcji nabiału. Curriculum vitae z zakresu jajczarstwa pożądane”. Ponieważ jestem profesorem sztuki z udokumentowanym dorobkiem wątpliwej jakości, zgłosiłem się na przesłuchanie. Zostałem przyjęty ja i polityk Wacław. Do naszych obowiązków należy kontrola jakości oraz ankietowanie niosek w zakresie poglądów na sztukę, politykę oraz świat realny. Badamy wpływ myślenia na wydajność. Problemy zaczęły się w Dziale Kontroli. Wacek dzielił jajeczny miot na lewy i prawy, chociaż były nierozróżnialnie okrągłe. Jako wybrakowane odrzucał jaja bezstronne. Ja porządkowałem kurzy urobek według fluktuacji barwy i formy, chociaż dyrektor pukał się w głowę i udowadniał, że są takie same. Odrzucałem jaja kiczowate, wtórne i drobnomieszczańskie, poszukując tego jednego, władnego wyznaczyć nowe trendy, aż potłukłem wszystkie i zostałem z niczym. Straciliśmy posady. Przyjęli ignoranta, który nie odróżnia Picassa od Trumpa. Cóż, tym wyzyskiwaczom tylko pieniądz w głowie.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 41

Mieszka w sąsiedztwie jeden rzeźnik, co każdego ranka bije świnie. Dokładnie tyle, ile potrzebuje w danym dniu do sprzedaży i o jedną więcej. Na wszelki wypadek. Jego szwagier wegetarianin wierzy w wędrówkę dusz. Bije się po bokach ze śmiechu, przepowiadając, że jeśli rzeźnik nie zaprzestanie bicia, to któregoś dnia zabije sam swoje wcielenie i zniknie. Mój kolega ze szkolnej ławy, co zawsze uczył się pilnie wszystkiego, ukończył filozofię i teraz od rana do wieczora bije się z myślami, skutkiem czego ma posiniaczona głowę. Ja biję siostrę, burmistrz bije monety, proboszcz bije pianę, a nasz miasteczkowy szuler bije atu. Najwięcej kłopotów narobił zegar z ratuszowej wieży, co przez wszystkie lata bił godziny, aż wybił wszystkie i nie zostało ani jednej. Zamarliśmy w bezruchu po wieczność. Uratowała się tylko Marysia, która po występie w programie „Diamenty z prowincji” wybiła się i wyjechała. Dzięki niej zaglądają do nas turyści z wielkich metropolii, żeby na ławeczce posiedzieć nieruchomo w ciszy. Widziałem, że niektórym płyną łzy nostalgii. Odwiedźcie nas kiedyś. Ostatnio nie ruszamy się z domu.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 42

Wczoraj dzwonił Wacek, że dyrektor kurzej fermy proponuje nam powrót do pracy. Wobec rozwydrzenia narodu w czasie epidemii, przebranżowił się i razem z proboszczem otwiera zakład badawczo-poprawczy dla zakażonych. Będziemy ankietować penitentów by sprawdzić wpływ życia w izolacji na myślenie. Z dalekiego kraju sprowadził encefalograf. Tani ale bez instrukcji. Z nabożnym wzruszeniem dotykałem aparatu. Był piękny, błyszczący, z mnóstwem lampek, ekraników, rurek i kabelków. Po włączeniu nic się nie świeciło, tylko cicho i melodyjnie buczał. Istne cudo. Pierwszy test zrobiliśmy sobie nawzajem. Przy Wacku taśma encefalogramu wyszła pusta, bez jednego drgnięcia, więc zawyrokował, że sprzęt jest zepsuty, ale ja wiem swoje. Teraz moja kolej. Coś błysło, chrobotnęło, poszedł dym i zgasło. Dyrektor nas wyrzucił, a mnie dodatkowo obciążył kosztami. Podałem go do sądu. Wykazałem niezbicie, że nie mogłem zepsuć, bo jestem praworządny, zgodny z linią partii, a myśli mam piękne i uporządkowane. Sprawy nie wygrałem, ale sędzia, odczytując wyrok, miał bardzo głupią minę. Mam więc satysfakcję.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 43

Mimo nieprzychylnych wyroków losu moja hodowlana kariera nieźle się rozwija. Ostatnio zatrudniłem się w ubojni drobiu na stanowisku mistrza ceremonii dla prowadzonych na rzeź. Pełniłem swą posługę z wielkim oddaniem, potajemnie kontynuując dawne swe badania. Czytałem kurom Pismo Święte, Kapitał, Koran, Poradnik dla zakochanych oraz Konstytucję. Unikałem jedynie książek kulinarnych. Niestety, w trakcie obrzędu tylko ja byłem wzruszony. Kury i rzeźnicy patrzyli na mnie tępo jednym okiem tak, jakby ich nie obchodziło, co stanie się za chwilę. Nic z tego nie rozumiem. W ogóle ostatnio rozumienie mi niezbyt wychodzi, albo, mówiąc dokładniej, wychodzi mi bokiem. Może to i dobrze. Gdybym rozumiał życie, to musiałbym zwariować, a tak, mogę imaginować sobie różne rzeczy: że ma sens lub go nie ma, że jest wartościowe, a w przypływie obłędu nawet, że nim kieruję, jak samochodem oraz inne bujdy na resorach. Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga… Zabili moją ulubioną kurę. Chyba jednak rzucę tę posadę i wrócę do uprawiania sztuki. Ta przynajmniej nie jest śmiercionośna.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 44

Zachęcony lekturą książki Richarda P. Feynmana wybrałem się pociągiem do Poznania. Wcześniej sprawdziłem, że faktycznie ta trasa podzielona jest przystankami na sześć kawałków. Na dworcu kupiłem świeże wydanie „Prawdy” i małą lornetkę. Teraz siedzę w przedziale i na przemian, to przyglądam się przez okno fragmentom przyrody, to podczytuję gazetowe wieści. Lornetka ładnie przybliża widoki, ale litery przez nią widzę niewyraźnie. Szkoda. Rosyjscy redaktorzy tak pięknie komentują zawiłości codziennego życia. Po przejechaniu połowy drogi, poczułem się zawiedziony efektami, a nawet może nieco splątany. Nie bardzo chwytałem, o co Feynmanowi chodzi. Przy kontroli biletów pokrótce nakreśliłem istotę mego rozczarowania i spytałem, czy na pewno jedziemy do Poznania. Konduktor powiedział, że jestem idiotą i żebym się puknął ciężkim młotkiem w głowę. Cóż za obskurant nieczuły na niuanse elektrodynamiki kwantowej! W Poznaniu na dworcu spotkał mnie Jurek. Pojechaliśmy do „Oazy” na obiad i szklaneczkę brandy. Jutro wracam do Krakowa, więc ponowię próby zrozumienia świata. Może uda mi się tym razem.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 45

Dowiedziałem się, że nasza sąsiadka Zdzisława Symulakra wymyśliła puzzle, z których każdy może na własny użytek, samodzielnie i po swojemu złożyć sobie swój świat. Pomysł zdaje mi się być trafionym i o tyle cennym, że żaden z oferowanych na rynku gotowców mi nie pasuje. Pani Zdzisia zarobiła krocie. Opustoszały ulice. Każdy siedzi w domu i sobie układa. Niestety, dość szybko u nas na osiedlu zaczęły się kłopoty. Biorą się z nagminnych aktów złośliwości. Sąsiedzi w trakcie odwiedzin podkradają klocki albo, co gorsza, podrzucają swoje. Ja się nie poddaję. Nie jem, nie śpię, nie chodzę do pracy, tylko wciąż układam rzeczywistość. Na wszelki wypadek nie przyjmuję gości, żeby nie skazili rodzącego się pod moimi palcami porządku. Ułożyłem już całe mieszkanie, korytarz, klatkę schodową i podwórko. Byłem pewny, że gdy dojdę do widnokręgu, to zakończę pracę. Niestety ten złośliwiec ciągle mi ucieka. W końcu zabrakło elementów. Nie mam czym pracować. Teraz mój świat wygląda jak włóczęga w dziurawych portkach. Zrezygnowany, chciałem go wynieść na śmieci, ale zsyp był już całkiem zapchany klockami.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 46

Przed czasami zarazy zwykłem regularnie stołować się w restauracji. Mieściła się po najlepszej stronie Rynku Głównego. Nie dlatego, uchowaj Boże, że w domu miałbym przymierać głodem! Jadałem tam raczej z przyczyn prestiżowych. Gdy podchodził do mnie kelner zgięty w pół w ukłonie, to czułem się nieco lepszy niż cała reszta świata, a przyznać muszę, że moja samoocena, pozbawiana wsparcia, niezbyt sobie radzi z głaskaniem. Popadłem w niejaką konfuzję, gdy się dowiedziałem, że ten lokal z wejściem od głównej ulicy mieści się pod trzydziestoma trzema barami i jednym gastronomicznym penthousem na dodatek. Tam ponoć gnieżdżą się masoni. To, co pozostało z podniebnych talerzy, przekazują niżej i tak, stopniowo, przez kolejne piętra, w końcu dociera na moją serwetę. Jakoś to przełknąłem. W piwnicy pode mną jest klub dziennikarzy. Stamtąd rozchodzą się w świat najświeższe wiadomości z drugiej ręki. Lecę do kiosku kupić gazetę. Czekajcie na mnie z talerzami. Jutro przyniosę to, co dziś przeczytałem.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 47

Już mam dosyć zaczynania wszystkiego wciąż od początku! Tak łatwo jest powiedzieć: „Koniec, kurtyna!” i umyć ręce w teatralnej toalecie. Nawywijali mi przed oczyma krocie niebiańskich piruetów, dżingli i bon motów zwieńczonych puentą znaną od początku, a potem starli szminkę z twarzy i rozeszli się do domów na ciepłą kolację połączoną z czytaniem pochlebnych recenzji. A ja co? Zostaję w gmatwaninie lóż, rzędów, korytarzy, kulisów, ramp, zastawek, wystygłych kostiumów, znieruchomiałych rekwizytów, martwych reflektorów i jednej żarówki technicznego światła pozbawionego jakiejkolwiek metafory. Mamże sam jeden budować fabuły całego świata i jego okolic? Przecież jestem zwykłym szatniarzem, ubranym w chałat z brudnym kołnierzykiem ze sztucznego jedwabiu. Za jedyną radość w życiu mam spijanie z futer resztek kobiecego ciepła i paryskich aromatów. Zniechęcony, zawiesiłem w szatni tabliczkę „samoobsługa”. Odsunąłem klapę przy budce suflera i zszedłem do podziemi tej wielkiej opery. Błądząc po omacku w labiryncie piwnic, natknąłem się na bestię.
Kim jesteś bracie? – spytał.
Nazywam się Minotaur – odpowiedziałem.

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 48

Nastał kryzys i ciężko dziś o robotę. W końcu dostałem etat w cyrku jako malarz-jasnowidz. Pokazują mi połowę fotografii, a ja domalowuję brakujące części. Potem, w nawałnicy owacji, prezentuję zgodność mej pracy z oryginałem. Po niejakim czasie prezes dużej partii dał mi posadę dorabiacza brakujących faktów. Na próbę pokazano mi skrawek gazety, a ja dorobiłem to, czego nie było. Następny był podręcznik historii z połową powyrywanych kartek. Odtworzyłem przeszłość tak, jak mi opisał, pełną potu i chwały, a ludzie mi i jemu ochotnie wierzyli. W mojej twórczości poszedłem dalej. Kierując się logiką tak zrobionych dziejów wymalowywałem to, co ma nastąpić. Gdy zdarzyło się czasem, że sprawy kraju toczyły się w nieco odmiennym kierunku, redaktor tygodnika Wiadomości i Prawda wykazywał zgrabnie, że rzeczywistość jest jawnym fałszerstwem. Zleceń miałem mnóstwo. Pracując w pośpiechu i stanie znużenia, źle zakomponowałem przyszłe wybory. Muszę uciekać. Wróciłem do cyrku i ukrywam się tutaj pod maską klowna. Dziś chciałem ją zdjąć, ale nie mam już twarzy. Tak to sztuka przerosła mistrza.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 49

Pisać o liczbach pierwszych byłoby elegancko. Mógłbym snuć przed wami rozważania nad ich przekleństwem, hipotezą Riemana, pytać, czy się rozmnażają, dzieląc się przez „jeden” i same przez siebie, z Ulamem kreślić spirale, z Mersenne’m odejmować „jeden”, wykradać Euklidesowi liczby doskonałe, z Berrym słuchać ich melodii, Eulerowi suszyć głowę, dlaczego odwrotność czegokolwiek podzielona przez to coś do minus pierwszej, daje to samo. Posklejałbym liczby rzeczywiste z urojonymi we współkształtne, z podwórka wyrzuciłbym osobliwości i powystawiał na zewnątrz bieguny, a w końcu ogrodził swe gospodarstwo liniami krytycznymi i szlus! Miałbym porządek i podziw ignorantów, którzy, tak jak ja, nic z tego nie pojmują. Jedynki, którymi odliczam pandemię, są prostsze. O pierwszym przypadku nikt nie słyszał. Pierwszy tysiąc zaniepokoił czujnych. Pierwszych sto tysięcy wstrząsnęło światem. Pierwszy milion wywołał panikę, ale dziesiąty przeszedł już bez echa. Pierwszego sąsiada opłakałem jak brata. Przy setnym zobojętniałem. Wszystko straciło dla mnie znaczenie przy pierwszych objawach zakażenia.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 50

Im dłużej powalony chorobą leżę w bezruchu, tym szybciej we mnie wszystko pędzi. Doszło do tego, że nawet jednej myśli nie jestem w stanie schwytać in flagranti, bo zygzakuje jak mucha przed burzą. Raz byłem już pewny, że pochwyciłem i zaraz obejrzę ją sobie z każdej strony, ale gdy rozpostarłem palce, okazało się, że jest czymś innym niż to, za czym goniłem. Te rozbiegane, próbowałem poskromić, nabijając je na długopis. Niestety, pisał nie to, o czym byłem przekonany, że myślę. Leżę z pustką w głowie, a moje własne myśli mają w nosie wszelkie dywagacje. Zacząłem więc galopować poprzez labirynty, by je zapędzić w kozi róg i dopaść jak łowną zwierzynę. Myśl ma jednak to do siebie, że przyparta do muru znika. Co za cholera! Przełazi przez ściany? Jedną taką znikniętą kiedyś spotkałem na ulicy, gdy piła piwo z koleżankami. Udawała, że mnie nie poznaje. Muszę wstać. Po raz kolejny zacznę wszystko od początku i poukładam sobie w głowie, bo inaczej obudzę się kim innym niż jestem, gdzie indziej, niż leżę i w zupełnie nieobecnym czasie! Termometr wypadł mi spod pachy.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 51

Niechybnie chybiam celu tych rozważań i każdą myślą trafiam jak kulą w płot, aż całkiem się rozpadł pod gradem pomyłek. Pod ostrzałem dalekonośnych działów filozofii runął mój gmach świata skonstruowany z oczywistości. Teraz wyglądam jak pobojowisko. Jedyną korzyścią z tego nieszczęścia bywa engagement do wojennych filmów w charakterze ruin. Łatwy zarobek. Nic nie muszę robić, tylko stoję osnuty dymami pożarów, a wokół mnie przewalają się tłumy statystów przebranych to w esesmanów, to w partyzantów, czy innych bojowników o słuszną sprawę. Raz nawet ukryła się we mnie żydowska rodzina i niedostrzeżona przez reżysera przeczekała aż do premiery. Innym razem, dorabiałem w kampanii wyborczej udając Polskę. Niestety ruinom nie dają Oskarów, więc nie mam co liczyć na pięć minut sławy. Dążenie do celu jest przereklamowane i nie ma sensu się za nim uganiać. Tak naprawdę, zniewala, a ja w swej twórczości wolę być swobodny. Postanowiłem błądzić metodycznie, celowość i sens traktować bez zbytniej pruderii i programowo nie trafiać do celu. Słowo się rzekło, jest też ochota. Kobyłka stoi, ale nie ma płota.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 52

Mój sąsiad Mietek jest realistą walczącym o logiczną ścisłość tak radykalnie, że nawet goli się brzytwą Ockhama. Twierdzi, że moje teksty to oderwane od prawdy bzdury. Wziął mnie do okna i rzekł – Opiszę ci fakty: „Babcia idzie ulicą”. Tyle wystarczy. Tak – powiadam – to fakt, ale gdzie w tym jest prawda? Ja wolę inaczej: „Skończyłem pisać bladym przedświtem, gdy nic jeszcze nie ma koloru. Zza okna, jak co dzień, dobiegło znajome szuranie. To babia Luda z parteru człapie do mleczarni, gdzie gruba Gienia, jeszcze przed otwarciem sklepu, wystawi dla niej małą kankę. Staruszka mozolnie brnąca ulicą raczej głaskała, niż pokonywała przestrzeń. Chodnikowe płytki, nie bacząc na kiczowatość frazy, ścieliły się przed nią kobiercem, by przez resztę dnia udawać martwy beton. Ten widok był jak chłodny balsam na rozpaloną głowę i skwadratowiałe od nocnej lampki oczy. Łapczywie spijałem go wzrokiem, zanim rozpłynął się spłoszony tupotem ludzi śpieszących do pracy. Odszedłem od okna. Nocne pisanie wyrzuciłem do kosza. Następnego ranka usłyszałem brak znajomego szurania. Zanim wstało słońce, cały świat runął pod naporem faktów”.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 53

Świat rozsypuje się pod naporem faktów. Tę oczywistą prawdę zamiotłem pod dywan tkany z różowych opowieści. Leży tam zawieruszona i, przynajmniej dla mnie, całkiem niewidoczna. Gdy jednak rozglądam się na boki, to u staruszki z parteru, u nadużywającego sąsiada, u wyłowionych z Morza Śródziemnego, u trzebionych zarazą nowojorczyków i u wielu, wielu innych, dostrzegam wystające spod dywanów końce ich światów. W czasie zarazy odliczam je codziennie, jak tykanie bomby. Ten Mietek, co jest realistą i na domiar złego nie wierzy w Boga, kłóci się ze mną o to, czy koniec, to koniec, czy jednak początek, czy rozsypanie w chmurę atomów jest ostateczne, czy raczej jest fazowym przeskokiem do Innoświata albo reorganizacją bytu, i temu podobne dyrdymały, którymi dziurawi mi przekonania. Ostatnio spostrzegłem, że mój dywan mocno zbutwiał i jego sploty rozłażą się w palcach, więc ogarnięty paniką, warczę na każdego, kto chciałby go dotknąć. Tak dalej być nie może. Muszę utkać nowy. Wiem, że kłótliwy Mietek dopadnie mnie z niedokończoną robotą w dłoni, ale kupiłem już przędzę i biorę się do roboty.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 54

Codziennie rano, popijając kawę, przeglądam gazety. Dziś przeczytałem o zamknięciu granic. Ma zapobiegać rozprzestrzenianiu się patologii. Redaktor nie wspomniał, czy w ten sposób my się chronimy, czy inni przed nami, a może wszyscy przed wszystkimi naraz? Wziąłem łyk i uznałem to za niedopatrzenie. Przełknąwszy znowu, mruknąłem pod nosem, że przecież muszę wiedzieć, jak stoją sprawy, żeby kształtować swoje poglądy na wszystko i wszystkich. Inaczej (siorbnąłem), mogliby mnie zaskoczyć swym zachowaniem. Na przykład, niedawno w obawie przed uchodźcami, otoczyłem dom zasiekami. Oczami wyobraźni widziałem siebie w podomce, z filiżanką w dłoni, jak poprzez zasieki ze współczuciem patrzę na nieszczęśników próbujących się wedrzeć do mej posiadłości. Dziwne. Przechodząc mimo, żaden nawet nie spojrzał w moją stronę. Było mi przykro. Nie znając zasad zatrzaskiwania, nie wiem, czy mam się wdzierać, czy chronić przed wdarciem ani, czy jestem pupilem historii, czy raczej bękartem. Ta niepewność psuje mi smak porannej kawy. Odstawiłem filiżankę. Idę sprawdzić, czy furtka jest dobrze zamknięta.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 55

Wczoraj wieczorem za dużo zjadłem i śniły mi się banialuki. Jakieś rauty i bale siadane, stojące, chodzone, kucane, w salonach, na trawnikach lub zatopione w gęstej mgle. Jak u Wolanda. To ostatnie było najciekawsze. Co rusz z szarych tumanów wyłaniały się postaci królów, ministrów, celebrytów i innych darmozjadnych bywalców. Gdy się ocknąłem przed świtaniem, za oknem było prawie to samo. Jedna bura szarość i kilka nic nieznaczących kształtów. Od sennych majaków odróżniał je tylko brak cech monarszych i bywałości. Inaczej sprawy się mają z panią Gienią. Ta, w papilotach idąc do mleczarni, wychynęła z oparów z wielkim dostojeństwem. Miała w sobie coś z Kleopatry w sześćdziesiątym trzecim granej przez Elizabeth Taylor. Czasem, gdy ją spotkam kupując gazetę, przystajemy na chwilę popatrzeć, jak uchodźcy za płotem, dźwigając zaspane bachory i toboły, idą tabunami do Urzędu Zatrudnienia Zbędnych. Ach, jakże miło by było kiedyś wyrwać się z tej szarości i odwiedzić egzotyczne kraje, z których poprzyjeżdżali! Dzisiaj poszukam jakiejś oferty. Gdyby co, od wtorku mnie nie ma. Leżę pod palmami.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 56

Próbowałem wyliczyć objętość miłosierdzia. Z rachunków wychodziło, że jest nieskończone (wtedy niestety załapują się niegodni) albo, że jego limity szybciej wypełniają czeluście, niż niebiosa. Ta koncepcja jest sprzeczna z moim przekonaniem o porządku rzeczy i zasadach rachunkowości. Jeżeli do niebios trafi (oprócz mnie oczywiście) siedmiu godnych miłosierdzia, albo nawet tych siódemek siedemdziesiąt, to jakaż ich wyższość wobec niezliczonych kroci potępionych? Prymat jakości nad ilością? Nas nad innymi? Koniecznie chciałem pogodzić sprzeczności. Zbudowałem kapliczkę dla Newtona i Trójjedynego zgodną z wymogami Europejskiej Karty Równouprawnienia Bogów. Nic z tego nie wyszło. Ich aksjomaty wlane do jednej retorty, wywołują eksplozję niweczącą umysł. Cóż mi pozostanie bez jego rękojmi? Przytakiwanie idiocie perorującemu z wyżyn homiletycznych piedestałów? Przenigdy! Pewnie kiedyś znajdziecie moje truchło w przydrożnych chaszczach niezdecydowania. Przechodniu, powiedz Rozumowi, tu leżym jego syny, prawom jego do ostatniej posłuszni godziny.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 57

Do spółki z Olkiem, który jest kowalem, kupiliśmy, co trzeba. Po kilku głębszych namysłach założyliśmy organizację Kuźnia Godności i Chwały. On z racji profesji, a ja, że kuty jestem na cztery kopyta. Najpierw unieśliśmy się honorem wobec rozkradających kraj krwiopijców i sprawców społecznej nierówności. Postanowiliśmy też skuć mordę Frankowi, bo nas zdradził. Po zakupach przystał do sekty Mietka, obradującej za wiatą Pekaesu. Potem uznaliśmy, choć ze łzami w oczach, konieczność zburzenia sanktuarium w Pacanowie. Ze względu na skojarzenia z głupawym capem, które naruszają godność naszego Kościoła. Trzeba będzie dojeżdżać na mszę co niedziela jedenaście kilometrów z okładem. Trudno. I tak cały tydzień siedzimy w domu. Ja wygłaszam ekspertyzy, a on bada możliwość podkuwania wszystkiego. Nad ranem uzgodniliśmy, że razem pójdziemy do nieba. Taki ekspert, jak ja na pewno im się przyda. Olek zupełnie się rozkleił marząc o podkuwaniu anielic. W jego oczach zobaczyłem wilgotny lazur bezkresności. Co było potem, nie pamiętam. Biorę siatki. Idę do skupu i spożywczego. Zaraz wracam.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 58

Za komuny pracowałem w Państwowych Zakładach Utylizacji Głupich Myśli w Parzołękach, działających na rzecz Frontu Jedności Narodu. Gdy upadły, zostało nas w mieście tak niewielu, że nawet zabawa w kolejkę po mięso już się nie udaje. Teraz każdy myśli to, co chce, a po ulicach szwendają się bezpańskie idee. Szczególnie ich pełno przy monopolowym. Gdy tylko takich kilka się spotka, zaraz zaczyna się chichranie, dogadywanie, przekomarzanki, przytulanki i wpadanie sobie w ramiona. Kiedyś widziałem zasadę nieoznaczoności Heisenberga tulącą się do znaku zakazu wjazdu. Zostawisz je bez kontroli, a zaczną baraszkować i nieszczęście gotowe. Rodzi się potem tego po kątach całe krocie. Napisaliśmy petycję: „My, byli pracownicy PZUGMów żądamy plenipotencji do plewienia plonów platońskiego pomiotu. Będziemy je wyłapywać i utylizować. Uwolnimy od nich ulice, biura, szkoły i kościoły. Precz z ideami! Fakty rządzą!”. Śpiewając Boże, coś Polskę, gromadnie zanieśliśmy ją do urzędu. Nic z tego nie wyszło. Portier nas nie wpuścił pod pretekstem ochrony spokoju publicznego.
Burmistrz! ZOMO!… ŁKS! KGB! No to siedzę.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk "Dzienniki Minotaura w czasie zarazy"

DZIEŃ 59

W dzieciństwie miałem alergię na bańki mydlane i wszystko inne, co zwiewne, czego nie ma, ale się zjawia wciąż w innej postaci, co jest, ale znika tak szybko, że nie da się zmierzyć, zważyć, opisać ani odłożyć na później. Gdy byłem małym modernistą, niewiele tych alergenów fruwało w powietrzu. Nawet złote wersety z niedzielnej szkółki, te lotne motyle boskiej mądrości, wżerały się w pamięć nieodwracalnie jak kloce betonu w sielskie widoki. Pod nimi zginął zwiewny Logos. Myślałem nawet, że to jego koniec, ale przyłożywszy ucho do piedestału, słyszę jakieś skrobanie. Jest nadzieja. Mój wnuk jest postmodernistą z innego świata. Chowa się zdrowo, choć miewa egzemę, gdy dotknie kamienia, patyka lub czegokolwiek, co jest i nie znika, co zmierzone, zważone i raz na zawsze poukładane, albo już kiedyś opisane, zawsze się jawi w tej samej postaci. Co rusz wpada do pokoju jako korsarz z siedmiu planet, bezbłędny rycerz z obcych galaktyk, wędrowny strażak, struchlały potwór, rój rozpierzchniętych po okolicy nanodronów, a niekiedy będąc tym wszystkim naraz. Ja układam klocki, a on je rozrzuca z szelmowskim błyskiem w oku.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 60

Zostałem oskarżony o permanentne składanie fałszywych zeznań. Ponoć w piątek w Kolorowej wołałem – Świat nie istnieje! W sobotę nad ranem miałem bełkotać, że może i istnieje, ale na pewno nie ten obserwowalny, bo takie gówno wielkości czternastu miliardów parseków, w którym nie szanują człowieka, byłoby obelgą sprawiedliwości. W niedzielę, jakoby, tarmosiłem księdza, że w podręczniku chemii widziałem Boga przemykającego gdzieś między aktynowcami. W poniedziałek tłukłem do głowy kadrowej, że praca, to przelewanie z pustego w próżne i odmówiłem udziału w jawnym absurdzie. We wtorek wywodziłem naczelnemu Faktów i Mitów, że ten tytuł to masło maślane. W środę na wiecu wywrzaskiwałem, że helikoptery służą politykom do bicia piany, a jednego nawet nazwałem „trzepaczką”. Policjant trzepnął mnie w ucho i skuł, prokurator oskarżył, a sędzia osadził w obozie dla notorycznych fantastów. Gdy torturowali mnie danymi GUSu, gdzieś w środku słyszałem cichy głos mamy. Trzymałem rozczochraną głowę na jej kolanach, a ona opowiadała o płomienistej salamandrze ukrytej w wilgotnych liściach łopianu.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 61

U nas na podwórku leży kamień. Od zawsze. Nikt nie pamięta skąd się tu wziął. Czy ktoś go przytaszczył w niewiadomym celu, czy może nikomu nie chciało się go usunąć i został obudowany naszą kamienicą, czy przywędrował ze Szwecji na jęzorze lodowca, a może wypadł komuś z ciężarówki? W każdym razie na meteoryt toto nie wygląda. Jest zwykły. Ani piękny, ani kształtny. Leży. Odkryłem jednak, że ma jedną niezwykłą właściwość. Rabini nie wspominają nad nim patriarchy Jakuba i nikt nie szuka wkoło śladów niebiańskiej drabiny, nie pytają o niego turyści, bo nikt go nie umieścił w przewodniku. Paparazzi nie czają się na niego w krzakach, nie obrażają go w brukowcach, nie proszą o wywiady. Nie piszą o nim w gazetach, nie mówią o nim w radiu, nie pokazują go w telewizji, nie dyskutują o nim na forach, jego fotografii nie umieszczają na Instagramie, nie lajkują go na Facebooku, a on, skubaniec, mimo wszystko nie znika! Jak leżał, tak leży! Zadzwoniłem do znajomego redaktora, że mam dla niego sensację. Niech go skamerują i pokażą.
Miał być filmowany jutro rano, ale w nocy ktoś go podpier…lił.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 62

Wskutek osłabienia autodyscypliny dopadł mnie intelektualny marazm i myśli szwendają się pod ramię z resentymentami. Wstyd. Dobrze, że nikt tego nie widzi. Pierwsze litery dukałem przy niedzielnym stole z rodzinnej Biblii: „Nnna p-p-po-czą-początku (uff!) s-ss-two-rzył Bbóg n-nie-nieeebo (uff!) i z-z-zie-mię”. Wyobrażałem to sobie jako mały kamyk obracany w boskich palcach, brudnych i pooranych, jak u Dziadka Masłowca za Górami. W tamtych latach były już nieco ociężałe. Pamiętam ich zapach. Pikantny, przyjazny i dla Sanepidu niedopuszczalny. Mój dziadek Aleksander pachniał jak niezgoda na siermiężność Peerelu. Siadał we wnęce przy stołowym, zamykał oczy i głaskał agatowy kamyk, jakby z niego wydobywał jakieś moce. W sześćdziesiątym dziewiątym uciekł nam ostatni Pekaes i trzeba było iść w nocy z Lasowej do Hołodowskiej. Myślałem, że gwiazdy runą mi na głowę. – Popatrz – rzekł ojciec – nie starczy mi życia, żeby dobrze poznać choćby jedną z nich. Faktycznie, umarł ledwo liznąwszy nic nieznaczącej planety. Na jego grobie położyłem kamyk przyniesiony z Kościelca. Leży tam do dziś.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 63

Po miesiącach życia w rozsypce próbuję poskładać się na nowo. Choć działam planowo, za każdym razem powstaje co innego. Robię bohatera, a wychodzi mi dzięcioł. Składam mędrca, a powstaje czajnik. Buduję kolosa, ale wiechę przybijam do zelówki. Chcąc odtworzyć swoje dawne kształty, pozuję sam sobie. To jednak utrudnia prace konstrukcyjne, muszę bowiem jednocześnie stać nieruchomo i mozolić się wokół siebie z młotkiem w dłoni. Nieustanna dychotomia zadań doprowadziła do tego, że zacząłem kłócić się ze sobą o twórcze intencje. Co gorsza, za każdym razem na końcu pracy, gdy stoję już przed sobą jako byt skończony, zostaje mi jedna część nie użyta. A to ręka, a to noga, a to kawałek jakiegoś organu, a to jakaś myśl, co się nie zmieściła, czy przekonanie o istocie świata, albo niezłomna wiara w nieistnienie rzeczy, a nawet raz zostałem mi ja sam, bo się nie zmieściłem w siebie. W końcu się poddałem. Teraz za każdym razem tę część naddatkową odkładam do szuflady. Gdy mi się ich uzbiera niejaka kolekcja, zbuduję z nich to, co wyjdzie. Sza! Idzie lekarz. Musze udawać, że mnie nie ma w łóżku. Nie zdradźcie mnie, proszę.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 64

Mój przodek, jadąc furmanką do Radzynia, jako pierwszy w rodzinie rozpoczął opisywanie świata. Wrócił odmieniony, z oczami opuchniętymi z nadmiaru widoków. Opowiadał, że zanim na dobre wstało słońce, zobaczył więcej, niż my przez całe życie wszyscy razem wzięci. Jego też, jako pierwszego, dotknęło szaleństwo pierzchającego horyzontu, a że umiał pisać, zaniedbał gospodarstwo i całymi dniami spisywał szczegóły, wypełniając nimi opasłe bruliony. Czytałem, ale w te banialuki nie wierzę. Horyzont nie ma nóg i leży spokojnie. Ja nigdzie się nie ruszam, ale świat tak się rozochocił, że pędzi pod mymi oknami we wszystkich kierunkach naraz. Jednocześnie goni mnie, grożąc, że wpadnę mu pod koła i ucieka przede mną w nieosiągalność, umyka na lewo i dryfuje w prawo tak, że stojąc w miejscu, zataczam się jak pijany, wpada mi w ręce, jednocześnie się wyślizgując, jak ślaz w nurtach Narwi, rozprasza się jak wróble, to znów dopada mnie zewsząd watahą i kąsa po kostkach. Nie mam czasu go opisywać, tylko pstrykam fotki, których nie oglądam, żeby nie przeoczyć jakiegoś zdarzenia tuż przed moim nosem.

Wasz Minotaur, pseudo: FOMO

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 65

Leżymy na Zakaźnym nudząc się bezgranicznie. Żeby jedyną rozrywką nie stało się odliczanie zgonów, postanowiliśmy policzyć rzeczy, zjawiska, boskie i codzienne sprawy tak dokładnie, żeby żadna reszta nam się nie wymknęła i żeby każdy wychodząc, dysponował Sumą Wszystkiego. Na początku trzeba było ustalić metodę i uzgodnić robocze hipotezy. Mykoła z Ustrzyk Dolnych, stary defetysta, twierdził że szkoda czasu, bo i tak suma wszystkiego wynosi zero. Wyrachowany Bronek z Barwałdu Średniego po cichu liczył na to, że rachując wszystko, policzy przy okazji deski w swoim warsztacie, których od dziewięćdziesiątego siódmego nie może się doliczyć. Tomek z Raby Wyżnej próbował się obwołać Najwyższym i Błogosławionym Kalkulatorem Komandorii Wielkiego Południa Liczby Całkowitej. Za karę przybiliśmy mu prześcieradło do łóżka. Teraz śpi na naprężonym, nie mogąc go zmiętosić. Ja biorę w tym udział z przyczyn towarzyskich. Nie muszę rachować. Wiem, że wszystko równa się jeden do nieskończonej potęgi. Przenieśli mnie na Oddział Leczenia Pewności. Tutaj każdy z nas jest jedynym pacjentem.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 66

Na szczycie Kasprowego panoszy się zaraza. Każdy kto przyjechał tutaj wagonikiem, przepychając się do górskich widoków, narzeka na okropne zatłoczenie. – Popatrz Krysiu, ile tego tałatajstwa się najechało. Jak tak dalej pójdzie, to w końcu te Tatry zupełnie zadepczą – powiedziała Zdzisia w szykownej kurteczce, stojąc w kolejce po herbatę z rumem. – Takie czasy, Zdzisiu – odparła Krystyna – widziałam w Internecie kolejkę na Mont Everest. – Zrobili linową? – Nie, głuptasie, himalaiści czekali w kolejce, żeby przejść do historii. – Tak – włączył się pan Władysław – kiedyś, żeby być tym jedynym, trzeba było rozkochać w sobie panienkę, albo zdobyć biegun południowy. Dzisiaj swoją wyjątkowość można kultywować co najwyżej w ogródku działkowym, ciasno wtłoczonym pomiędzy setki jemu podobnych. – Phi – prychnęła Zdzisia – Znalazł się polarnik-donżuan! Ja, proszę pana, jestem wyjątkowa i jedyna z natury, i nie muszę nikomu tego udowadniać. Tak mówiła mama. Nie chciałem się wtrącać. Siedziałem z boku wyalienowany z rozentuzjazmowanego tłumu. Nad moją głową rozległo się złowieszcze krakanie.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 67

Sztukę fotografii, tę mistrzynię mnogiego porodu, dzielnie wspiera niemniej płodna technologia. Dzięki temu każdy dziś może pstrykać zdjęcia wszystkiego, wszystkich i w dodatku siebie samego na przedzie. Każdy pstryka. Łatwiej dziś spotkać człowieka bez twarzy, niż bez pstrykającego iPhone’a. Śpieszę tłumaczyć. IPhone to organ, bez którego człowiek zdycha lub wariuje. Zresztą, tych bez twarzy przybywa, a resztki tych bez iPhone’ów wyłapuje Służba Bezpieczeństwa. Żeby starsze pokolenie uchronić przed kalectwem, rząd wprowadził powszechny obowiązek wszczepień, realizowany przez Związek Polskich Artystów Fotografików. Nikt już nie rozpoczyna życia od płaczu. Noworodka położnik bije lekko w pupę, żeby go pobudzić do pstryknięcia. Odkąd Bill Viola w dziewięćdziesiątym pierwszym nakręcił „The Passing”, zmienił się też nasz sposób umierania. Pochówek mojej mamy został uznany za nieważny, bo nie było na nim fotografa. Musieliśmy powtórzyć całą procedurę w obecności inspektora ZPAFu. Ja, pisząc do Was, na wszelki wypadek i dla niepoznaki od czasu do czasu pstrykam palcami.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 68

Heniek spod Wawelu, co zbiera starocie, ma tę przypadłość, że nie narzeka. To w poważnym stopniu wyklucza go z towarzystwa. Swoją drogą, jest to rzecz słuszna i naturalna (to, że wyklucza, bo to, że nie narzeka, jest jakimś kuriozum). Trudno bowiem jest znosić milczka, który, gdy w końcu się odezwie, psuje atmosferę swymi peanami. Otóż Heniek uwielbia hagiografie czytywać od końca i obserwować jak poprzez koleje odwrotności zdarzeń, święty na powrót staje się człowiekiem. Zainspirowany tym jego dziwactwem postanowiłem, że napiszę wiekopomne dzieło ”Anty-hagiografia”. Ukażę w nim, jak człowiek staje się politykiem o poglądach skrolowanych sondażami. Przepraszam. Ja tu sadzę przed wami androny, a sam w ferworze przedwyborczych bojów, ukąsiłem się w szyję zębem jadowym i zdycham z pianą na spierzchniętych wargach. Pewnie już niedługo, jak bywało wprzódy, sąsiedzi rozbiorą mnie do naga i będą pokazywać na jarmarkach w roli dziwoląga. Wtedy razem z Heńkiem zrobimy powstanie i z hymnem na ustach padniem, jako bohatery. No, chyba że ktoś z Was zna antidotum.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 69

Po lekturze siedemnastu dysertacji postanowiłem pretendować do stania się posthumanistyczną protezą samego siebie. Dysfunkcyjne myśli zacząłem konsekwentnie wymieniać na nowe, dążąc do stania się fluktuacją funkcji kontekstualnych pól wzajemnych relacji. Niestety, gdy chciałem głośno przeczytać to, co napisałem, połamałem sobie język i teraz noszę go na temblaku. Rujnacja mojej kariery ma trzy powody. Po pierwsze, nie mogę pokazać się ludziom z wywalonym jęzorem w gipsie, bo natychmiast odwiozą mnie do domu wariatów. Po drugie, moje złote myśli artykułowane zagipsowanym narządem mowy, brzmią jak bełkot, więc milczę, obawiając się, że słuchacze zawiozą mnie do domu wariatów. Po trzecie, podjęta bohatersko próba wygestykulowania myśli kończynami, nie powiodła się. Im bardziej machałem bełkocąc, tym większe robiło się wokół zbiegowisko. W końcu mnie pochwycili i zawieźli do domu wariatów. Tam spotkaliśmy się wszyscy trzej na jednym oddziale: ten ja zawstydzony, ja bełkoczący oraz ja opadnięty już z gestykulacji. Doktor Übermensch leczy nas zawijając w mokre prześcieradła.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 70

Trudno jest mieszkać w ścisku z wrogami. Po wyborach zrobiło się w kraju tak ciasno, że dalej żyć tu niepodobna. Żeby ulżyć rodakom, razem z Gombrowiczem założyłem firmę depopulacyjną. Każdy, kto wniesie niewielką opłatę, może wybraną osobę, nie pytając o zdanie, wysłać w dowolnym kierunku. Zamówień mamy tyle, że przedpłaty szybko przekroczyły PKB. Każdy ma bowiem kogoś, kogo chciałby posłać do diabła i mieć w końcu święty spokój. Na rzecz realizacji zleceń wykupiliśmy już Madagaskar, biegun północny, miejsce, gdzie pieprz rośnie (nie pamiętam nazwy), piekło, Księżyc, Marsa i kawałek kosmosu. Witek zajął się transatlantyckim transportem. Rozprowadza bilety w jedną stronę i pogania wsiadających, krzycząc: „Huź, huzia, bierz go, huzia!”. Niestety interes, jak wspaniale się zaczął, tak szybko się skończył. Wszyscy wszystkich powysyłali i zostaliśmy z Witkiem samowtór w skali kraju. Pamiętam. Wrócił ze spaceru i mówi: „Ale pusto. I na ulicy tyż pusto. Wietrzyk mnie lekki i wilgotny owiał, ale nie wiem dokąd mam iść, co robić.” – A idźże w cholerę z takim gadaniem! – krzyknąłem. No i poszedł. Zostałem sam.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 71

Ciągle spotykam rzeczy, których nie ma. – Sprawdź, gdzie leży Goworów – poprosiła żona. Biorę mapę i mówię – Goworowa nie ma. – Jak to nie ma, zburzyli? – Nie, nie ma go na mapie. Innym razem szukałem siebie na Madagaskarze. Wyspę, owszem, znalazłem, a na niej Mietka Lepeckiego, Leona Altera, Szlomo Dyka i Arka Fiedlera. O mnie jednak nikt tam nie słyszał. Gubernator dość długo wertował ewidencje i repertoria. W końcu oznajmił – Pan nie widnieje. – Jak to? Przecież jestem! – wrzasnąłem w panice. – Niech się pan nie unosi. Proszę spojrzeć. Tutaj kończy się tabela. Dalej już nic nie ma. Gdy zamknął księgi, dojrzałem, że są to rekordy z trzydziestego siódmego, a wtedy mnie jeszcze nie było na świecie. Biorąc pod uwagę eony przede mną i po mnie oraz mnogość miejsc, które mnie nie widziały, stwierdziłem, że ludzkie życie jest przebłyskiem tak słabym, iż nawet najczulsze detektory CERNiańskiej machiny nie są w stanie go zauważyć. Żeby nie popaść w kompletną deprecjację, nagryzmoliłem buńczuczne wyzwanie: „Jestem boską cząstką. Szukajcie mnie pilnie” i na powrót zanurzyłem się w odmęnty labiryntu.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 72

Po co są kwiaty? Można je wręczać możnym jubilatom w pokątnej nadziei służalczych profitów lub wieszać kwietniki dla ukrycia liszaju na murze. Można też nimi bałamucić bóstwo kwiecąc ołtarze w intencjach proszalnych, a nawet maskować ohydę śmierci w trakcie obrzędów funeralnych. Te wszystkie chwyty są oklepane i mimo kwiecia trącą stęchlizną. Postanowiłem, że w florystyczne obyczaje tchnę nieco świeżego powietrza. Jadąc zagranicę, umyśliłem wręczyć bukiecik niezapominajek celnikowi. Najpierw zbaraniał, a potem obszukał mnie tak dokumentnie, że nic nie pozostało dlań tajemnicą. Kwiaty wyrzucił i nie podziękował. Potem, dotknięty atakiem empatii, zabrałem na mecz bokserski fiołki, żeby po walce wręczyć pokonanemu. Wpatrywał się w nie tępo, leżąc na deskach, potem wrogo łypnął na mnie i zemdlał. Tego, co wywrzaskiwały wściekłe trybuny, żaden wydawca mi nie opublikuje. Wymknąłem się z hali tylko psim swędem dzięki portierowi, który ziewając, zmylił pogoń. Teraz siedzę w zamknięciu i rysuję kwiaty. Pan doktor mówi, że cierpię na wymyślanie niestworzonych rzeczy, ale ostatnio robię postępy.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 73

Tak, mam skłonność do bagatelizowania cudzych tragedii. Na przykład, gdy sąsiadce nie wyszła trwała, i zjawiła się w windzie z miną skazańca, rzekłem, że to nic strasznego a nawet trochę tchnie nowatorstwem. Gdy cudze nieszczęścia chodzą parami, nie analizuję ich perfidności. A przecież bywa, że drobna pomyłka niesie ze sobą całe ich krocie. Na przykład Kolumb. Wybrał się za morze i skutkiem tego obrazy świata od krańca do krańca legły w gruzach. Przy tym nieszczęściu szkorbut i przynależna mu sraczka zdają się być miłym urozmaiceniem żeglarskiej nudy. Skutkiem głupiej pomyłki w obliczeniach, rdzenni Amerykanie, bez własnej winy stali się Indianami i już do końca życia, całymi rodzinami, musieli grać w głupich westernach. Nic więc dziwnego, że z tej wściekłości wszystkich i wszystko skalpowali. Oglądałem takie dzieło filmowe. Enerdowski gwiazdor z włoskim dubbingiem tłumaczył szeryfowi z doprawionym wąsem, że Pustynia Błędowska, na której kręcili, to Dolina Śmierci. Własne nieszczęścia mam skłonność rozpamiętywać w zaciszu domowych pieleszy. Do windy wsiadam z butną miną konkwistadora.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 74

To było chyba w siedemdziesiątym trzecim. Pogoda była w zasadzie antropiczna, a Brandon Carter i John Wheeler, siedząc na ławce, kłócili się o sprawy, które nikogo nie obchodzą. Ja w tym dniu przejeżdżałem mimo rowerkiem do Parku Jordana, bazgrać cegłą po asfalcie trasę do gry w kolarzy. Carter się wkurzył na Wheelera i rzekł: – Wszechświat jest, jaki jest, bo gdyby był inny, nie byłoby w nim nikogo, kto mógłby zapytać o to, dlaczego jest taki, jaki jest. A ja mu na to: – Czy Pan należy do Wszechświata, czy przyleciał skądinąd? – Co się głupio pytasz chłopczyku? Wiadomo, że należę. – Czy tak, jak mój palec należy do mnie? – No…, w zasadzie tak. – Czyli, że Wszechświat używa Pana, żeby pytać o samego siebie tak, jak ja używam palca do dłubania w nosie? – Właściwie… nie wiem. – Czy ja, – pytam – Pan i Pana kolega jesteśmy częściami jednej kompletności? – Chyba tak – odpowiedział. – Pomoże mi Pan narysować trasę dla kolarzy? Wziął kawałek cegły i zaczął rysować, ale przy pierwszym zakręcie nie mógł się zdecydować i zrobił rozdroże. A potem następne i następne tak, że wyszedł mu labirynt. Ponoć rysuje go po dziś dzień.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 75

Jestem krakusem, choć nie z urodzenia. Moje narodziny były kanikularne i wypadły w miasteczku Ziem Odzyskanych. Dzisiaj, choć żaden ze mnie Ezechiel, zjadłem parówki firmy Krakus z nadrukiem nazwy producenta. Zapewne kreatywny dyrektor ds. marketingu, z niezrozumiałej dla mnie przyczyny, doszedł do wniosku, że będzie mi przyjemnie połykać litery, zamiast musztardy. Teraz mam w brzuchu, choć pogryzioną, reklamę tej zacnej masarni. Dziwnie się czuję. Nie gastrycznie, ale mentalnie. Czy firma Krakus stała się mną, czy może ja stałem się nosicielem strategii rozwoju sprzedaży? A może konsumując parówki codziennie, w myśl porzekadła „Jesteś tym, co zjadasz”, stanę się w końcu jej udziałowcem, by zjadłszy wszystkie, dokonać przejęcia? Rozdarty między możliwościami wzajemnych przewag mnie i parówki, chciałem rozstrzygnąć spór w toalecie metodą naoczności faktów. Na takie dictum żona postawiła veto i zagroziła, że się wyprowadzi. Niestety tylko ona wie, gdzie kupuje krakowskie specjały, więc zrezygnowałem. Teraz żyję jak wprzódy, choć miewam czasami podejrzenia, że ktoś mnie w coś wkręca.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 76

Jechałem kiedyś z Wszechświatem do Radzynia. Przez większość drogi milczał obraźliwie. Gdy zagadnąłem, nie reagował, tyko siedział odęty parsekami, pyszniąc się swą ogromnością. Że niby co? Jestem za głupi, za mały, istnieję za krótko? Że nie pojmę odpowiedzi? Nic nie wkurza mnie bardziej. Potem było jeszcze gorzej. Pytam, która godzina, a on mi na to: – Zależy z której strony spojrzeć. Za chwilę znowu: – Daleko do Radzynia? A on: – Zależy, jak szybko będziesz jechać. – Gdzie mam teraz skręcić? Ty tu jesteś u siebie. – Trochę w lewo, trochę w prawo – odpowiada. Nie wierć się – wrzeszczę – bo przejadę kota! Spoko – odburknął – nigdy go nie przejedziesz całkowicie. Po tym kocie atmosfera nieco się rozluźniła. Poprosiłem, jako starszego, żeby pomógł mi rozwiązać problemy rodzinne z przeszłości, ale się wymigiwał, pod pretekstem obowiązku zachowania spójności. Myślałem, że syndromem dziadka zdzielę go po głowie, albo przynajmniej zapędzę w kozi róg, ale ten nagle krzyknął: – Stój! Tu wysiadam. Zatrzymaj się przy drogowskazie na Wieloświaty. Dalszą drogę odbyłem w samotności. Święty Krzysztof dynda obojętnie.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 77

Nie wiem, jak to się zaczęło. Może od kłamstwa? Felcia, ta złośliwa suka, puściła na fejsie fejka, że pożeram dziewice. Zrobiła się z tego taka nawałnica, że ogłosili crowdfundingową zbiórkę na opłacenie likwidatora. Zgłosił się jeden: Tezeusz Walendziak, mistrz powiatu w grze Assassin’s Creed, który jednym ruchem dżojstika zabija potwory. Gdy mnie zobaczył, parsknął śmiechem i posmyrał za kudłatym uchem. Darował mi życie, a ja ukryłem się w gąszczu korytarzy, żeby mógł wychynąć w sieci, okryty blaskiem glorii super-huntera. W zamian odstąpiłem mu dość wygodny zaułek labiryntu. Dotychczas z żoną Ariadną i trójką dzieciaków gnietli się w kawalerce na osiedlu Nowa Kreta. Odkąd się wprowadzili do moich podziemi, żyjemy przez ścianę z dnia na dzień. Ona prowadzi sklep z pasmanterią, on pisze bloga PogromcaPotwora.pl, a ja, zgodnie z obietnicą, od świtu do nocy udaję, że mnie nie ma. Po dniu ciężkiej pracy lubię wieczorami przyłożyć ucho do ściany i podsłuchiwać otoczonego dziećmi Tezeusza, gdy opowiada jaki byłem straszny i groźny, jak zionąłem odorem mrożącym odwagę i morderczym okiem wierciłem mu trzewia.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 78

Panna Kasia od fryzjera jest uosobieniem szczodrobliwości. Jej krągła postać, ruchy, spojrzenia mają w sobie słodką nadmiarowość. Niektórzy mówią, że gdy przycina włosy, to szybciej rosną z tęsknoty. Nie ma co się wypierać. Rządzi nami od brzasku do nocy. Jest jak masywna gwiazda w galaktyce miasteczka. Pociąga ku sobie wszystko i wszystkich, a kilku z nas w szczególności. Wredna Mańka Poducha, co ślęczy w oknie, rozpowiada, że obecność Kaśki powoduje nawet wzmożenie ruchu drogowego. Tak mijały dni. W piątek, tuż po wypłacie, panna Kasia zniknęła. Nikt nie wiedział co zaszło. Taki kawał kobiety nie mógł się zapodziać jak, nie przymierzając, jakaś wykałaczka. Nagle przez miasteczko przetoczył się grom wieści: „Kaśka w telewizji! Włączcie Regionalną!” Stała. Lśniła jak Gwiazda Zaranna. Tuż obok bębna maszyny losującej. Piłeczki z numerami wirowały w radosnym zapamiętaniu. Wróciła w niedzielę. W poniedziałek, jak zwykle, otworzyła zakład i siadła na zydelku, wystawiając policzki do słońca. Odtąd panna Kasia rządzi nami w dwójnasób. W dzień siedzi na zydelku, a w nocy śnimy o niej i milionach.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 79

W środę obudziłem się pełen wątpliwości. Wszystkie poczynione z samym sobą ustalenia co do kompletności ładu świata, w świetle jaskrawego brzasku ujawniły braki. A to Bóg jakiś taki nie bardzo, a to człowiek nie dość piękny, albo fizyka za mało kwantowa, a poezja zbyt rymowana. Prawicowcy to same mańkuty, a lewicowcy jojczą nad prawoskrętnością wiatrów. Kaloryfery zimne. Lodówka nie działa. Pani Krysia zza ściany ciosa kołki mężowi. Z klatki schodowej dobiega tupanie kraszone siarczystościami, bo winda się zepsuła. Ciekawe zjawisko. Siarczystość polskiej mowy wzrasta wraz z piętrami. Na dwunastym słychać już tylko same wy…pkowania. Włączyłem noworoczne orędzie premiera w nadziei, że mi trochę poukłada, ale miauczał gorzej, niż kot Schrödingera: Jest trochę tak, trochę siak, trochę niezbyt za bardzo, pasmo sukcesów doprowadziło do ruiny, więc musimy zacisnąć pasa, bośmy się roztyli i nie możemy się schylić po pieniądze, które, jak wiadomo, leżą na ulicy, dlatego ich brakuje w bankach. Podejmijmy trud defloryzacji inflacji. Ładne kwiatki. Z tego wszystkiego zapomniałem, kogo popieram.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 80

Mamy nowego Kopernika! Waldek, ten spod siódemki, nie zaprzeczając kulistości Ziemi, odkrył, że niebo jest kwadratowe jak oczy inkasenta, gdy ujrzał butelkę wódki z gazomierzem. To naprowadziło naszego geniusza na ideę kwadratowości spraw wyższych. – Spójrz na pijanego – mówił. – Dla ludzi kręcących się w kółko Macieju za sprawami, taki obywatel będący na gazie, którego dusza rwie się ku niebiosom, a przez to podlega innym geometriom, wygląda, jakby się zataczał. To złudzenie jest skutkiem różnicy między dookolnością spraw ziemskich i kwadraturą ludzkich uniesień. Wina leży po stronie płyt chodnikowych, niezdarnie małpujących niebiańskie figury. Następnie przeanalizował lot muchy. Pelengując geometrie narożników, szczególnie przed burzą, lata zygzakami. Gdy tam doleci, zmienia kierunek. Waldek odkrył, że mucha leci prosto, a tylko z przyziemnego punktu widzenia jakby zygzakuje. Gwoździem do trumny kopernikańskiego De Revolutionibusa był nasz eksperyment porównujący trasę napitego Mietka oraz muchy. Na odcinku kontrolnym od Kolorowej do ratusza zygzakowali identyczne. Quod erat demonstrandum.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 81

Tyle już razy byłem oskarżany o kłamstwa, że zacząłem się podejrzewać o antyfaktografowanie. Ponoć odkryli nowego wirusa, który infekuje rozum i powoduje nieodwracalną atrofię prostolinijnej prawdomówności. Nawet gdy przez pomyłkę chory wypowie rzecz prawdziwą, ta mutuje w powietrzu. Dotarłszy do niezarażonego, zżera mu rozsądek i płodzi fanaberie, banialuki, fantasmagorie, cuda na kiju, dyrdymały, hocki-klocki, androny, pustosłowia, i banały. Tych mutacji jest tyle, ilu chorych. Do wykrywania zakażonych używamy testu prawdomówności. Pokazujemy kwadrat, a zdrowy mówi: – Kwadrat. Chory zaś, metodą retro fugis, zacznie wywodzić niestrudzenie jedno z drugiego, przez trzecie w czwórnasób, pięciorodnie po szóste, siedmiokroć zasadnie, aż wyląduje na Bramie Brandenburskiej, tuż za plecami Wiktorii powożącej zwycięską kwadrygą. Patrząc na Berlin z tej wysokości, dojrzy załogę czołgu „Rudy” i ukochaną Polę Raksę. Z labiryntu luźnych skojarzeń już się nie wydobędzie, aż padnie martwy. Żadne „jakbogakocham” mi tu nie pomoże, wiec powiem szczerze. Jestem zakażony. Bujam na resorach.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 82

Lucek raz w tygodniu przebiera się za zakonnicę. Wtedy czuje się dobrym człowiekiem, żyjącym po to, żeby troszczyć się o słabych. Jego kuzyn Zenek czapkę policjanta wkłada w środy i udziela kierowcom pouczeń, lecz nie mandatuje. Jego krewna Misia, odkąd chłopaki już do niej nie smolą, udaje lekarkę, bo ma taką słabość, że lubi do siebie kolejki. Jej syn Andrzej chodzi cały w czerni. Chce zostać artystą wizualnym, żeby móc swobodnie gardzić ignorantami. Malować nie umie, ale za to cudownie odyma się ważnością. Pani Zuzia tak bardzo kocha inkasenta, że założyła licznik, chociaż nie ma gazu. Jej wnuczek przystał do sekty Braminów, ale nie doczytał i razem z kolegami pije wino w bramie. Ja pracuję w jakimś tam urzędzie, bo z gruntu jestem prawym człowiekiem o pokojowej naturze. Gdy przychodzi petent lub petentka mówię: Z tym nie do mnie. Tę sprawę załatwi Pan/Pani* w pokoju numer dwieście siedemdziesiąt trzy na drugim piętrze w prawo. Żeby pasji każdego z nas przydać mocy przez wspólne działanie, założyliśmy pozarządowa organizację wyższej bezużyteczności publicznej. Rząd nas uwielbia i skrycie dotuje.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 83

Doprawdy, nie wiem, co mam powiedzieć. Indagowany o opinię na różne tematy lub o deklarację, kogo uwielbiam, a kim gardzę, milczę bezradnie. Owszem, miewam dogłębny wgląd w sedno sprawy lub panoramiczny ogląd sytuacji. Regularnie też robię przegląd tych oglądów i każdemu zaglądam, co ma za uszami. Wprawdzie wyglądam pospolicie, ale prezencji nie zaniedbuję. Stosując stały podgląd wyglądu, mam pod kontrolą swą aparycję. W tym korowodzie doglądania wglądów, przeglądu oglądów i zaglądania w podgląd wyglądu muszę przyznać, że poglądów, jako takich, nie mam wcale. Żeby bowiem je sobie wyrobić, musiałbym dysponować obiektami, które by leżały i czekały, aż je sobie oglądnę i przemyślę. Gdy jednak wszystko wokół mnie się zmienia bez żadnego ładu ani składu i to z prędkością katiuszy, to nawet uprzemysłowienie przemyśleń nie pomaga. Ta niedogodność jest dość wygodna. Wprawdzie pozbawiony jestem przyjemności oglądu rzeczy, ale za to czuję się zwolniony z obowiązku wyrabiania sobie o nich poglądu. Nie wchodzę więc w spory, tylko potakuję każdemu, kto ślicznie peroruje. Czego i Wam życzę.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 84

Niedawno, w porywie szczerości powiedziałem prawdę. Potem musiałem ją odszczekiwać wobec oskarżeń o całkowite nieprawdopodobieństwo i brak logicznej spójności. Próbowałem metodą sprostowań dowieść, że nie jestem wielbłądem, ale nikogo nie przekonałem. Po tym zdarzeniu nabrałem pewności, że siła przekonań nie bierze się ze zgodności z faktami, a nawet wierzę, że fakty są bezużyteczne i mocno przereklamowane. No, chyba, że do mydlenia oczu. Taki Władek, na przykład. Zniknął na kilka dni. Potem twierdził, że nigdy w życiu nie był w Spolęcinie, ani nie spotkał tam Kryśki Leżanki, a nawet jeśliby ją spotkał, to tylko by gadali o krzywych zachorowań w ostatnim miesiącu. Tere fere, gadaj zdrów. Nie taka znowu ta Kryśka gadatliwa. Na pierwszy rzut oka widać było w tym tłumaczeniu brak ładu i składu. Syczał przez zęby, plątał się w zeznaniach i brnął w sprostowania jak łoś w trzęsawiska. Pouczony jego perypetiami, kompletnie zaniechałem zaprzeczania. Teraz, gdy ktoś komuś o mnie coś wyjawia, ja mu żarliwie przytakuję. Dzięki temu żyję wygodnie, mam święty spokój i jestem powszechnie lubiany. Jak Boga kocham.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 85

Będąc w stolicy, zaglądnąłem do Działu Skamielin Językowych w Muzeum Historii Nienaturalnej. Trafiłem na grupę młodzieży prowadzonej przez panią śladami werbalizacji, które już nic nikomu nie mówią, choć kiedyś ociekały znaczeniami. W gablotach za pancerną szybą stoją, leżą lub wiszą słowa i frazy zastygłe w bezruchu. Przy eksponatach widnieją tabliczki zawierające odnośne wyimki ze słowników, a w przewodniku można znaleźć wytłumaczenie znaczenia tych opisów. Dociekliwym Dział Edukacji oferuje transkrypcje przewodnika aktualizowane raz w tygodniu lub personalizowane w zgodzie z Katalogiem Odmienności. W podziemiach mieści się Zakład Studiów nad Żywym Językiem. Tam superczułe detektory śledzą w czasie rzeczywistym dokonujące się zmiany znaczeń fraz, zderzanych ze sobą z prędkością światła. Powstają wtedy neutrinowe subpartykuły. Każda z nich, zanim się rozpadnie, przez kilka milisekund może znaczyć wszystko. Niedawno zdarzył się wypadek. Jeden z badaczy, nestor zakładu, przez nieuwagę wpadł w strumień hipernarracji i zginął rażony cząstką mowy. Cześć jego pamięci.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 86

Śniło mi się, że jestem Tobą. Nie znaczy to, że po prostu zamieniliśmy się miejscami. We śnie nadal wyglądałem tak, jak na jawie: tłustawy, duży sześćdziesięciolatek z drobnomieszczańskimi aspiracjami do wyjątkowości. Ale w środku już mnie nie było. Szarogęsiłaś się we mnie, jak turystka w resorcie SPA na Balearach. Najgorsze, że czułem się sam w sobie sprowadzony do roli obsługi hotelowej, zdanej na Twoje fanaberie co do posiłków, plażowania, oraz programu zabiegów ujędrniających duszę. Po prostu koszmar. Chciałem się ocknąć, szczypiąc się gdzie popadnie, ale mnie spoliczkowałaś, krzycząc, że nie życzysz sobie spoufalania się personelu. Co gorsza, Ty też w tym śnie śniłaś, że jesteś kimś innym, niż jesteś. Skutkiem tego, zanim się skończył turnus, musiałem w sobie obsługiwać całą rodzinę wczasowiczów. Ojciec był kulawy, bachory rozwrzeszczane, a matka strasznie roszczeniowa. Po kilku dniach zacząłem mieć tiki. Dosyć. Rzucam tę posadę. Walnąłem z całej siły głową w kant łóżka i zerwałem się z pościeli z wrzaskiem. Pogłaskałaś mnie i pytasz, co się stało. – Nic, Kochanie. Śniły mi się wakacje.

Twój Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 87

Wacek Niżyński ma tak zmienną naturę, że go rodzona matka czasem nie poznaje. Tańcząc na scenach wielu stolic, wciela się w tego lub owego, wzbudzając aplauz i zainteresowanie. Zazdroszczę Wackowi. Moje życie jest tak banalne, że mimo usilnych starań, rozpływam się w tłumie. Jedyne, co wzbudzam, to ziewanie. W końcu znalazłem sposób na przyciągnięcie ludzkich spojrzeń. Dla próby wybrałem się na plażę ubrany w dwurzędowy garnitur po dziadku. Wszyscy na mój widok pukali się w czoło, i pokazywali palcami. Potem, w plażowym szlafroku i klapkach, pojechałem do Belwederu odebrać profesorską nominację. Tutaj też zaczęło się gremialne pukanie, a pan prezydent odmówił wspólnej fotografii. Gdy z tęczowym uśmiechem na ustach poszedłem na Marsz Jednakowości, wróciłem monochromatyczny. Bolało, ale było warto. Kuląc się pod kopniakami, zwróciłem na siebie uwagę. To jeszcze nic. Na pohybel Wackowi dałem sobie wstrzyknąć antygen kameleona. Teraz zmieniam się automatycznie i w każdej sytuacji bezwiednie się wyróżniam, stając okoniem. Odtąd moje twarze nie schodzą z pierwszych stron gazet.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 88

Odkąd przydarzają mi się rzeczy, których tak naprawdę nie ma, moja pamięć zrobiła się fantomowa. Co rusz przypominam sobie miejsca, wypadki i osoby wprawdzie nieistniejące, ale w mojej głowie realne. Ich permanentne współegzystowanie z tym, co wydarza się przed moim nosem, ma taki uboczny skutek, że faktyczność przestała być rękojmią prawdziwości. W to wszystko wdała się zaraza. To, czego nie ma, zżera świat widzialny. Pierwsze skutki potwornej przemiany ujawniły się w sądownictwie. Przyłapanie kamerą zbira ani świadectwo naocznych świadków nie stanowią już dowodu. Pierwsza sprawa spadła z wokandy, gdy mecenas wykazał stuprocentową zbieżność zeznań pani Wandzi z fabułą serialu Avenida Brasil – Zranione Uczucia. Kolejną ofiarą jest medycyna. Pacjenci zaczęli żądać konsultacji z trzecim sezonem Dr House’a. W NASA i CERNie zaobserwowali, ale ukrywają to przed mediami, że Wszechświat materialny zaczął się niepokojąco kurczyć i prawdopodobnie w środę rano lub w niedzielę zniknie w potężnym błysku flesza. Zostaną po nas tylko bóle fantomowe, fale i piksele. No to do środy.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 89

Władysław namówił mnie do otwarcia prywatnej szkoły dla celebrytów. Uczymy tam chodzić po dywanie, wdzięcznie chronić oczy przed fleszami, wypłaszać z krzaków paparazzich i pięknie się smucić na pogrzebach. Poza tym mają matematykę, ale uczą się tylko dodawać liczby urojone, bo cała reszta jest bezużyteczna. Ćwiczenia podpisywania kontraktów kształtują charakter (pisma) podopiecznych. Najważniejsze są jednak zajęcia z utrącania konkurencji tak, żeby na ściance zostać samemu, w blasku mniemanych proweniencji do bycia sławnym z urodzenia, urody i uzdolnień. Można szargać, upadlać, gnoić, suponować i pomawiać o wypadnięcie sroce spod ogona. Naszym celem dydaktycznym jest stworzenie starych wymiataczy w pomiataniu zamiataczami, i to w nawałnicy frenetycznego aplauzu tych ostatnich. Wczoraj przyśnił mi się ojciec. Precyzyjnymi ruchami, z pieczołowitością zegarmistrza zamiatał ulicę. Gdy spojrzał na mnie, zobaczyłem łzę i rozrywającą trzewia pogardę. Ocknąłem się zlany zimnym potem. Zza okna, jak dawniej, dobiegało znajome szuranie. Uff! To był tylko sen. Żadnej szkoły nie mam.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 90

Boli mnie brzuch. To nie ma nic wspólnego z kiełbasą, którą pokochałem, lecząc przerośnięty gruczoł własnej woli. Boli mnie ze śmiechu. Zacznę jednak od początku. Wczoraj przeczytałem o sobie, że wraz z pobratymcami jestem światły i przyjazny wszelkiej odmienności, że już dawno porzuciłem haniebne obyczaje radosnego i zacieśniającego społeczne więzi linczowania. Jestem ostoją gościnności i im bardziej ktoś się różni od moich przekonań, z tym większą go radością sadzam przy swym stole. Najlepiej, żeby jeszcze był bezdomny i uzależniony. Narody tego świata garną się gremialnie, żeby ode mnie uczyć się wzajemnej miłości i nieprzepartej woli cierpienia za miliony. Niektórzy z nich tak bardzo chcieliby być mną, że dotknięci szałem zazdrości, próbują najechać i podle mnie zniewolić. Mniemają zapewne, że przez obcowanie z tą perłą wśród narodów, sami uszczkną nieco lub ogrzeją się w blasku. Ponoć pierwszym, który odkrył te rewelacje, był Kopernik. Zauważył nawet, a potem dowiódł wyliczeniami, że słysząc takie banialuki, Ziemia kręci się ze śmiechu dookoła Słońca. A nie mówiłem? Jesteśmy wspaniali!

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 91

Zapisałem się na kurs woltyżerki i powożenia rzeczywistością. Biorąc pod uwagę, że ta niesforna zdzira na spółkę z cywilizacją tak się rozbrykały, że już nikt nad nimi w ogóle nie panuje, tego typu szkolenia stały się koniecznością. Inaczej, poniosą bezdrożami gdzie pieprz rośnie i tyle nas będą widzieli. Nie ma co się łudzić. Zginiemy marnie. Z sumiennością godną zapaleńca wypełniałem polecenia instruktora, dążąc do tego, żeby rzeczywistość szturchana w boki, stała się mi powolną. Nic z tego. W dzikim rozwydrzeniu, w ogóle nikogo nie słucha i najczęściej pędzi w niechcianym kierunku. Opracowałem własną metodę kiełznania jej niewczesnych zapędów do galopady. Im mocniej wierzga, tym mocniej zaciskam nieubłaganą pętlę mojej woli, tj. formułuję klarowne intencje, wyznaczam dalekosiężne cele, opracowuję skuteczne metody działania i wdrażam niepodważalne zasady kooperacji w celu wspólnego podróżowania tam, gdzie ja chcę. Niestety. Wierzgała, aż zdechła ta stara chabeta. Szukam nowej, bo sam nie ujadę. Gdybyście wiedzieli o jakiejś niedrogiej, zdatnej do okulbaczenia, puśćcie do mnie info na privie.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 92

Ostatnio widuję bardzo dziwne rzeczy. Na przykład, księdza, który w McDrive sam sobie się spowiada, popijając Pepsi. Nieopodal penitent dotknięty amnezją siedział zdruzgotany, mrucząc pod nosem: – Nic nie pamiętam! Krajowy Zjazd Epikryz na walnym zebraniu szpitalnych przypadków wybrał prezesa. Odtąd krzywa jest prosta i wypłaszczona. Profesor Heller ogłosił zasadę włączonego środka w Lotto, zgarnął wygraną i wyjechał. Widziałem też labirynt z jednym korytarzem prostym jak strzelił, bez rozdroży, zapętleń i ślepych zaułków, a nad wejściem napis „Ty, który tu wchodzisz, porzuć wszelkie wątpliwości”. Pod nim leżało ciało samobójcy z potwornym grymasem szczęścia na ustach i nienapoczętą szpulką nici w dłoni. Samoobsługowy Christopoulos sam się przybijał do słupa hańby, ale wisiał krzywo, bo za jedną rękę. Duchowni na znak solidarności chodzili z głową przekrzywioną w prawo, a tłumy wyznawców pękały w szwach z dumy i pluły na boki jadem. Z tej plwociny rozkwitały kolorowe kwiaty wniebowstąpień zwane Różą Konwickiego. Na koniec wszystko się ze sobą zmieszało. Mało śmieszne qui pro quo.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 93

Pan Zenobiusz, nasz osiedlowy oprawca i mistrz celebry istotnych wydarzeń, jest człowiekiem sumiennym i zaangażowanym. W każdy wtorek rano łamie kołem fakty, żeby je nakłonić do zgodności z powszechnym obyczajem. Niestety, te rozwydrzone wypierdki historii, przywykłe do bezrozumnej ufności niektórych, mienią się być bazą realności. Biedny pan Zenobiusz nieraz się natrudzi, zanim z nich wyciśnie szczyptę uległości. Niedawno na warsztat wziął prawo grawitacji. Wkładał jej w dłoń jabłko. W trakcie łamania wypadało, niezmiennie lecąc w dół na podłogę. I tak bez końca, tygodniami trwało w obsesyjnym uporze. W trakcie obchodów rocznicy Powstania, Pan Zenobiusz zwierzył mi się ze zmartwienia, że niedługo zabraknie kości do łamania, albo jabłek w naszym warzywniaku. Jednak w środę nad ranem zwieńczył trud sukcesem. Jabłko wypuszczone z połamanych palców samo odłożyło się na talerzyk. Wszystkim nam w osiedlu niezwykle ulżyło. Odtąd wiedziemy lekkie życie i bez niebezpieczeństwa upadku bujamy w obłokach. W każdą środę z panem Zenobiuszem obchodzimy Święto Niebieskich Migdałów.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 94

Staję przed Wami odarty ze złudzeń. Pozbawiony tej naturalnej osłony, wobec twardych faktów kulę się ze strachu. Całe moje życie było ciągłym wyzbywaniem się błędnych przekonań, urojeń, mitów, bajań i wierzeń. Ten proceder odzierania myśli z fantazmatów w imię racjonalności i postępu, doprowadził do tego, że w dojrzałym wieku nabawiłem się zabobonnego strachu przed przesądami. Zaczęło się w dzieciństwie. Ojciec tłumaczył mi, że nie mogę złapać płomienia do pudelka i nosić go w kieszeni jak skarb Ali Baby, bo to nie jest rzecz, tylko zjawisko. Kiedy profesor Kozieł pokazał mi przez lunetę kamienie leżące na Księżycu, ten wierny towarzysz nocnych niepokojów stracił twarz i stał się gruzowiskiem. Wraz z nim legła w gruzach dziecięca fantazja. Trzymam ją zamkniętą w pudełku na płomień i nikomu nie pokazuję. Ludziom mówię, że noszę tam pinezki do rozwieszania ogłoszeń. Uganiając się za trzeźwością sądów, chwytałem się racji jak marny pływak brzytwy. Kiepski to pomysł pływać z brzytwą w dłoni. Poszła na dno wraz ze mną. Teraz szukam jej, grzebiąc kijem w nurtach dawnych opowieści.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 95

– Nic nowego pod słońcem – rzekł Kohelet grzebiąc w ciucholandzie. – A jednak nigdy nie znajdziesz tej samej koszulki dwa razy – odpowiedziała mu pani Hera. Scholastyczna ulotność kształtów, skutkiem powszechnego pędu do wiedzy, zmieniła się w ulotność wykształcenia. Zanim skończę czytać książkę, staje się przebrzmiała, więc żeby być na bieżąco, zakupiłem maszynę do czytania. Jest szybsza ode mnie, sama podkreśla ważne fragmenty i nawet odkłada książkę na półkę. Dzięki temu mam mnóstwo czasu na zgłębianie tajemnic swojej niewiedzy. Przodujące w świecie uniwersytety przyznają już tytuły magistra ignorancji ścisłej lub humanistycznej. Gienek, kończąc Akademię, dostał tytuł magistra sztuki. On wśród nas jest najdoskonalszy. Nie tylko nic nie wie, ale też nic nie potrafi i to z taką swadą, że przebiera w zaproszeniach na wystawy. Cóż, to zdolny chłopak. Pamiętam, że już od przedszkola zawsze był w awangardzie i na każde pytanie bezbłędnie odpowiadał: – Nie mam zielonego pojęcia. Ostatnio pracuje nad obrazem w zieleniach pt. „Ślepy gigant stojący na ramionach karłów”. Wpadnijcie na wernisaż, to go Wam przedstawię.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 96

Ignacy jest ignorantem i gna za marzeniami, jak właściciel Trabanta za turystą z RFN-u – z zacietrzewieniem, lecz bezskutecznie. Będąc jednak potomkiem husarzy, nie poddaje się przeciwnościom losu, ani nie daje wiary podszeptom zaprzańców wyzutych z miłości do macierzy. Przy swoim domu zbudował osiemdziesiąt metrów autostrady i posadził krzaki. W nich czai się na obcych. Za domem ma warsztacik, w którym kleci wehikuł według swej fantazji, nadając mu najbardziej nieudaczne kształty. Doczepił też skrzydła na wiedeńską modłę i osadził w nich zbierane w parku pióra głuptaka. Ja, to co innego. Mieszkam naprzeciwko i gdy go podglądam, ubaw mam po pachy. Często bywam w świecie, więc wiem, że jego staraniom brak sensu i ogłady. W swojej pracowni maluję różnobarwne transparenty z pięknymi hasłami. Co środę wywieszam jeden albo drugi, dając wyraz swojej klasy, otwartości, zaangażowania i przynależności do wspólnoty światłych. W niedzielę rano, zanim mgły opadną, a Ignacy wybierze się z Helą do kościoła, kultywujemy pradawny obyczaj. Rzucamy w siebie kamieniami.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 97

Na zakaźnym powiało boskością. Mój Chrystus zaraził się Buddą i zamiast wisieć, siedzi w lotosie. Budda leżał blisko Mahometa i zaczął marzyć o hurysach, a ten zakochał się w zachodnim śnie o równości i teraz wszystko równa z ziemią. Marks dotknięty kultem jednostki, zaczął tak sam sobie zaprzeczać, że popadł w rozdwojenie jaźni. Jahwe zakaził się ateizmem i udaje, że go nie ma. Ateizm, wbrew swym przekonaniom otoczony wyznawcami, gryzie się tym potwornie. W końcu zaczął kąsać innych, dążąc do ich wygryzienia. To go zgubiło. Zostawszy sam, z łóżek pozbijał coś na kształt ołtarza, rozsiadł się w samym środku i emanuje dziwnym światłem. Niestety testy wykazały, i to bez żadnych wątpliwości, że jest mieszańcem. Faktycznie. Podglądając go przez dziurkę, gdy nagi wchodził do kąpieli, widziałem, że wystają mu tu i ówdzie jakieś niebiańskie elementy. W końcu ordynator (zresztą też nieco bogujący) stwierdził, że są wyleczeni. Zaoferował im zatrudnienie na stanowisku pielęgniarzy. Teraz jest bosko na oddziale. Cokolwiek komuś z nas dolega, naciska guzik i dostaje tabletkę na uspokojenie.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 98

Uratuj Bozię przed rzeźnikiem! Tym hasłem, razem z Wackiem, reklamujemy naszą fundację Zielone Teo-rezerwaty. Chronimy bogów przed wywiezieniem do ubojni. Cały kłopot z mieszkańcami niebios, którzy tu na Ziemi mają pomieszkanie w budowlach sakralnych, zaczął się przez zakażenie miejskich terenów nie-miejscami. Są to takie miejsca, które przez nieużywanie oddalają się od życia, aż stają się eksterytorialne. Niby są, a jakby ich w ogóle nie było. Służą już tylko wzbudzaniu słodkiego poczucia łączności z dzieciństwem i wartościami. Cóż, utrzymywanie tej słodyczy niekiedy dość dużo kosztuje, wiec ludzie światli i praktyczni dzwonią po utylizatora, prosząc, żeby przyjechał i to zabrał. Wtedy my wkraczamy. Wykupujemy, dokarmiamy i umieszczamy w rezerwacie. Ostatnim bogiem na wolności był ten nazywany „Rzeczywistość”. Mimo tendencji współczesności, stanowił centrum bytowania i wszyscy, nawet ateiści, wierzyli w niego bez szemrania. Gdy go wieźliśmy, za przyczepą zwijał się asfalt, a tuż za nim Wszechświat pogrążał się w chaosie. Wszystkie miejsca zmieszały się z sobą i są od innych nieodróżnialne.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 99

Wszystkiego mi się namnożyło. Tak pożądałem dobrobytu, że obrośnięte towarami życie stało się nie do wytrzymania. Wczoraj policzyłem. Mam dwadzieścia dziewięć noży, choć używam czterech (w tym jednego do smarowania). Próbowałem kroić chleb pięcioma naraz, ale jedynym skutkiem było skaleczenie, ból, wściekłość, rzucanie obelg i zepsucie chleba, kłótnia z żoną, konieczność pójścia do spożywczego i zakup ośmiu bochenków (na zapas, gdybym chciał powtórzyć eksperyment). O! Widzicie? Nawet skutek mi się rozmnożył. Już nie daję rady. Pomyślałem, że przestanę kupować. Wszystko z domu wyrzucę, a swoją żądzę posiadania zaspokoję budowaniem tytulatury. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Zostałem sam w odartych z tapet czterech ścianach. Nowemu pomysłowi poświęciłem życie. Robię karierę (całkiem błyskotliwą) tylko po to, żeby móc dołożyć nowy tytuł przed nazwiskiem. Niestety pojawiły się nowe kłopoty. Wprawdzie przy domofonie umieściłem sporą tabliczkę, ale dość szybko się zapełniła i wobec puchnącej listy tytułów, w końcu zabrakło miejsca na nazwisko. Żyję więc trochę anonimowo. Pozdrawiam.

Wasz Brat, et cetera, et cetera…

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 100

Jakby nieszczęść było za mało, wdała się w to wszystko choroba polilokacji, współistniejąca z pikselozą. We wtorek rano dostałem gorączki i zacząłem być w wielu miejscach naraz. Pijąc kawę w Barwałdzie na Małym Rynku, wdałem się w rozmowę z Alą na bristolskiej porodówce i skrolując facebookowe posty, odwiedzałem nigdy niespotkanych znajomych: Mietka smażącego się na egzotycznej plaży, Zdzisię selfującą na Ground Zero, Wandzię z Misiaczkiem tulących się w gondoli w rocznicę słodkiego zniewolenia i wielu innych. Gdy wpadłem do Mińska wykrzyczeć poparcie dla Białorusinów walczących z reżimem, dostałem pałką w głowę i na chwilę ocknąłem się w Barwałdzie. Znowu piłem kawę na Małym Rynku. Dosiadła się Miłka, skrollując zawzięcie na smartfonie. Serf poniósł nas w takie meandry, że siedząc obok, znikła mi z oczu. Nagle pojawiła się na moim ekranie w transmisji na żywo. Czatując z Aśką na Balearach, Mańką w Radomiu odwiedzającą ciotkę i Jurkiem w Ustrzykach na rusztowaniach, siedziała w Barwałdzie koło faceta podobnego do mnie jak dwie krople wody. Wygląda na to, że mam sobowtóra.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 101

Sens i prawda w mej głowie drą ze sobą koty jak, nie przymierzając, tchórzofretka z odkurzaczem. Sens przeszył prawdę złowróżbnym spojrzeniem, ale zrobiła się z tego fastryga, więc ją zmroziło tylko na chwilę i wyślizgnęła się z chwytu nelsona jak legumina z salaterki. Na takie dictum, prawda wezwała na pomoc dogmat o zmartwychwstaniu kaloryfera. Sens, nie wdając się w próżne spory, zamachnął się i policzył mu żeberka. Okazało się, że jednego brakuje, więc kaloryfer czerwony ze wstydu oddał pole bez walki. Żebro, jak to baba, zaczęło nam wszystkim ciosać kołki na głowie, żeby nimi wyznaczyć terytorium swojej kobiecości. Lekarz, którego wezwali do mnie sąsiedzi, był przerażony objawami. Zawyrokował, że to jest zaraza po stokroć gorsza, niż wszystkie dotąd znane. Zaczął tłumaczyć dość pokrętnie, że przy mojej chorobie, koronawirus to bułka z masłem, tylko dlatego całkiem zjełczałym, żeby zrobić na złość bagietce niegodnej miana prawdziwego chleba, przynoszonego z nieba przez biedronki, złośliwie poprzebierane za stonkę. Oho! Zaraził się ode mnie. Teraz razem będziemy podjudzać sens przeciw prawdzie. Dołączycie?

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 102

My na prowincji potrafimy marzyć. Józek uwielbia Piłsudskiego i roi o czasach złotej sanacji. Nosi sumiaste wąsy i dla zachowania dziejowej wierności, swój motorower marki Komar przemalował na kasztanowo. Gdy jedzie nad rzekę łowić ryby, prowadzi go z dostojeństwem Naczelnika. Pani Hania, księgowa w Zakładzie Gospodarki Odpadami, ma myśli wzniosłe. Od śmierci Stalina niezmiennie żyje w blasku Marlin Monroe. Może już dzisiaj nie jest seksbombą, ale za to ma wybuchowe usposobienie. Gdy ujrzy śmiecącego na ulicy delikwenta, spuszcza mu takie oratorium, że nieszczęśnik zaczyna marzyć o zapadnięciu się pod ziemię. Siuśmajtki wołają za nią Stara Raszpla, ale dla nas niezmiennie jest boginią wspomnień. Jej wnuczek Brajan, wraz z kolegami podziwia influencerów i nosi się pod ichnie dyktando. Przed zaśnięciem i po zbudzeniu marzą o wyjeździe w świat z neonami. Co piątek znikają w ciucholandzie, by się poprzebierać na podobieństwo uwielbianego youtubera. W swych imaginacjach są nieodgadnieni i swawolni jak logika w kazaniach księdza proboszcza. Ten też ponoć marzy wieczorami, ale nikt nie wie o czym.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 103

Na posiedzeniu Rady postawiłem postulat oddzielenia prawdy obiektywnej od obiektu badań. – Weźmy pierwszy leszy przykład – przekonywałem. – Flaszka. Zbytnie przywiązanie do tego obiektu niejednemu osłabiło obiektywność do tego stopnia, że utracił kontakt z rzeczywistością. Jest to zwykłe naczynie codziennej potrzeby i dla utrzymania w ryzach czystości wywodu, obiektywizując, należy ją pominąć, albo oddzielić od wszystkiego, co nią nie jest, czyli, mówiąc bez ogródek, opróżnić z zawartości w sposób nieodwracalny. Niestety po tym zabiegu obiekty się mnożą, a wielość duplikatów rozmywa ostrość obiektywizacji, niekiedy aż do pomroczności jasnej. Zazwyczaj sprawa staje się jasna dopiero po przebudzeniu, gdy już nie pamiętam, czego dotyczyła. Obiektywnie rzecz biorąc, wobec tych sprzeczności ukrytych w dychotomii światów widzialnych i wyimaginowanych, sprawa jest trudna, żeby nie rzec, beznadziejna. My jednak się nie poddajemy i, nie bacząc na trudy i przeciwności, powtarzamy eksperyment. Naszym zawołaniem jest bowiem „In vino veritas”, a drogowskazem „Repetitio est mater studiorum”.
Barba crescit, caput nescit.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 104

W moim labiryncie rozlega się odszczekiwanie. Zaczęło się w tysiąc sześćdziesiątym drugim, gdy Gotfryd z Preuilly kazał Žižkowi odszczekać twierdzenie, że Pulcheria jest nie dość wzniosła. Wobec odmowy, przebił go kopią, nie dając pardonu. Galileusz niechętny odszczekaniu sferyczności świata spłonął, i to bynajmniej nie rumieńcem wstydu. Potem Leibniz zażądał od Newtona odszczekania twierdzeń o pustej przestrzeni i o pierwszeństwie w rachunkowości. Hałaśliwość tych sporów była sporadyczna i wprowadzała niejakie ożywienie w martwą ciszę ówczesnej Europy. Gdy jednak Einstein zażądał odszczekania bezwzględności tego, co mierzalne, jakby otworzył puszkę Pandory. Jeszcze odkrywca nie dokończy formuły, a już jest zmuszony ją odszczekiwać, kąsany nowymi odkryciami. Nikt już zdania nie kończy. Każdy zmienia zdanie, a nawet odszczekuje odszczekiwanie. Kiedyś u mnie w podziemiach było inaczej. Mogłem wywrzaskiwać, co mi na język przyniosła ślina i tylko echo mi wiernie odwrzaskiwało. Teraz echo odszczekuje echu i to wcale nie to samo. Przez korytarze przemykam ze stoperami w uszach.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 105

Włączyłem szczekaczkę: „To, że słońce świeci tak samo na parszywych, jak na pomazańców, jest porutą i marnotrawstwem. Nie stać nas na szastanie oświetlaniem ludzi, którzy powinni zniknąć z powierzchni Ziemi. Widzialność powinna być reglamentowana zgodnie z zasługami dla narodu”. W głosie spikera rozpoznałem znane mi z autopsji bulgotanie piany gromadzącej się w kącikach ust. Ewidentnie był obrażony na rzeczywistość ze słońcem na czele, że wierzga przeciwko programowi partii i zadaje się z robactwem, bezprawnie i niesprawiedliwe przydając mu kolorów. Słońce, to jest prosty koleś, niewdrożony w arkana narodowej szczujni. Nie jest w stanie pojąć, że powinno się opowiedzieć, po czyjej jest stronie. W końcu stało się to, co stać się musiało. Dostało magnetycznych tików i plam na facjacie, potem zaczęło świecić selektywnie, to na jednych, to na drugich, to jeszcze na innych, w zależności od tego, kto akurat wypływał na powierzchnię zdarzeń. Natychmiast znaleźli się cwaniacy, którzy odszczekując dowolne poglądy, z łatwością prześlizgują się z grupy do grupy, by spijać promienie. Chciałem się ocknąć, ale nie spałem.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 106

Przy ulicy Rozstaje mieszka taki wariat, który się wszystkiemu strasznie dziwuje i zarzuca ludzi pytaniami bardziej niż zbyt późno odstawiony od piersi trzylatek. Najbardziej się go obawia nasz dobrodziej ksiądz proboszcz i nienawidzi go z duszy i z serca. Ten wariat bowiem, zamiast spijać mu z ust dyrdymały, zasypuje go pytaniami niegodnymi prawdziwego chrześcijanina. Jest napisane: „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił”, a ten się pyta, po co święcić coś, co już jest święte. – Nikt przecież nie soli słonej zupy – argumentuje. – Powinno się raczej poświęcić środę, bo to jest pełen oszukaństwa dzień targowy, a poza tym, też jest na „ś”. Po drugiej stronie mieszka Pani Hela. Odkąd zobaczyła dobrodzieja w cywilu, jak kupował szelki w Kaczory Donaldy, już się niczemu nigdy nie dziwi. Wprawdzie też mu nie spija, ale przynajmniej nie obraża Kościoła głupimi pytaniami. – Rzeczy są, jakie są – zwykła mawiać, gdy klienci jojczą nad jakością towaru w ciucholandzie. Wieczorem wariat i Hela adorują program telewizji. On skacze miedzy kanałami, a ona ogląda jeden jak leci. Potem paciorek i lulu. Ja chyba też już zgaszę i się położę. Dobranoc.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 107

Piotr wprawdzie specjalizuje się w egiptologii, ale zarażony czarem lokalnej wzniosłości zaczął przekopywać rodzime pagórki i po niedługim czasie swe poszukiwania zwieńczył sukcesem. Odnalazł figurkę prasłowiańskiego boga-kreatora o dźwięcznym imieniu Chedlajnbrejkingnjus. Jak pisał Wiedźmin w Kronikach Polan, to przedwieczne bóstwo naszych praszczurów było niepohamowane w twórczej płodności i nie poprzestało na tygodniu pracy. Przez całe wieki, co rusz, nieistniejące rzeczy i zdarzenia wyskakiwały z czeluści niebytu jak króliki z kapelusza. Aż dziw, że pod jego boskim władaniem, wobec tak niepohamowanej rodności, nie doszło do przeludnienia leśnych ostępów. Znał jednak recepturę na depopulację. Tajemnica leży we wdrożonej przez Chedlajnbrejkingnjusa, awangardowej na polu kreacji, cesze niewspółistnienia bytów i zdarzeń oraz ich żywotności krótkiej, jak u motyla. Każde nowe wydarzenie zajmuje miejsce starego, strącając je w zapomnienie tak, że żyje ich zawsze ta sama liczba – tyle, ile zmieści się w głównym wydaniu Głównych Wiadomości. Reszta, choć się zdarzyła, nie istnieje.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 108

Mistrz kaligraficznej cyzelatury pisał przepięknie, lecz bez zrozumienia. Jego brat wręcz przeciwnie. Każde słowo dogłębnie studiował, a frazeologiczne związki nie miały przed nim żadnych tajemnic, jak, nie przymierzając, nudyści w Chałupach przed Rosiewiczem. Niestety bazgrał tak nieprzytomnie, że sam nie był w stanie odczytać mądrości, które się kładły przed nim na papierze. Obydwaj, choć byli arcymistrzami, pozostawali bezużyteczni. Do czasu. Niedawno dostali się na Akademię Sztuki. Ten na Wzornictwo Przemysłowe, a tamten na Malarstwo Sztalugowe. Gdy jeden nabazgrał jakieś floresy, wszyscy cmokali na głębią wyrazu. Drugi sklecił krzesełko sufitowe, dzięki czemu nie szwenda się pod nogami. Dziekan zemdlał z zachwytu. Gdy się ocknął, zawyrokował, że osiągnęliśmy apogeum postindustrialnej dylatacji funkcji. Był jeden malkontent, który burczał nie tylko pod nosem, że mimo mniemanych symptomów wzniosłości, w obydwu przypadkach ciągle nie mamy do czynienia z meritum i rdzeniem twórczości. Przez aklamację podjęliśmy uchwałę o wyrzuceniu jego, meritum i rdzenia z akademickiej społeczności.

Wasz Minotaur.

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 109

Poszedłem do okulisty, bo nie widzę sensu. Wprawdzie wielu mi mówi, że jest w tym lub owym, ale ja go nie dostrzegam. Szczerze mówiąc, to lub owo widzę i nie odmawiam im istnienia, a nawet rozumiem, że niektórzy ludzie są w stanie temu i owemu poświęcić całe życie. Lecz sensu, jako takiego, nie widziałem nigdy. Nie wiem jak wygląda, jakie ma zwyczaje, gdzie mieszka, co porabia wieczorami, czy ma jakieś marzenia, kłopoty, przyjaciół. Po prostu nic. Nul. Żałuję. Mógłbym, na przykład, spacerując, potknąć się lekko lewą nogą, spojrzeć na ziemię i wykrzyknąć: – O! Jaki śliczny! A potem go schować do kieszeni, przynieść do domu i powiedzieć: – Kochanie, dzisiaj potknąłem się o sens. Zobacz. Jest całkiem do rzeczy. Ona by wtedy pocałowała mnie w policzek, wyszłaby niby to po pietruszkę, a tak naprawdę, żeby zadzwonić. – Panie doktorze, chyba ma nawrót tej choroby. Słucham? Wrócił ze spaceru i gada bez sensu. Pokazał mi bilet tramwajowy. Mówi, że się o niego potknął. Teraz siedzi i wpatruje się weń z zachwytem. Mam tego dosyć. Proszę, niech go pan zabierze. No i mnie zabrał. To wszystko nie ma sensu.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 110

Gdzieś mi się zapodział. Szukałem Go wszędzie. Wykładałem z zakurzonych pudeł zdekompletowane klocki, które w czasach, gdy się ze mną bawił, nawet porozsypywane, układały się w magiczne wzory. Ckliwie przeglądałem albumy z fotografiami z czasów, kiedy obaj jeszcze byliśmy po wiejsku sąsiadami i gawędziliśmy wsparci o dwie strony rozchybotanego płotu. Gdy stałem się dorosły, znów się zawieruszył. Pomyślałem, że jak zwykle, jest w kościele albo w Ciechocinku leczy odleżyny. Chyba właśnie wtedy wyrosła między nami betonowa ściana, przez którą było słychać codzienną krzątaninę i przytłumione arie z Mesjasza. W dniach tych nabrałem zwyczaju mijać Go w milczeniu. Mniemałem, że pewna doza oziębłości oddali nas od siebie i wzmocni niezawisłość mego terytorium. W obawie przed niespodziewaną wizytą pilnowałem przekręcania klucza, a przez lata gromadzonymi meblami przygniatałem podłogowe deski, chroniąc siebie przed Jego wtrącaniem się w mój chleb powszedni. A jednak jeszcze do niedawna napotykałem wyraźne ślady Jego siekaczy na zeschniętych kromkach dziecięcych modlitw.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 111

Szukałem Go wszędzie, nawet pod podłogą, podejrzewając, że przycupnął obok zeschniętego truchła zeszłorocznej myszy. Dziurawiłem dłutem ściany przekonany, że tam uwił sobie gniazdo i udaje, że czai się tylko na muchy. Potem nabrałem zwyczaju, nawoływać Go różnymi imionami. Pomyślałem bowiem, że w takim rejwachu petycji, pretensji i umizgów, każdy mógłby zgłupieć i zapomnieć, kim jest, tak naprawdę. Coś tam mruczał, szurał, chrobotał, popiskiwał, ale nigdy nie odpowiedział na moje wołanie. Miałem cichą nadzieję, że gdy znajdę Mu jakieś pieszczotliwe imię, to Go wezmę na lep uprzejmości i nieco oswoję. Ten jednak milczał oschle i zawzięcie. Może bym zaniechał tych poszukiwań, gdyby nie znużenie ciągłym kołataniem, zgrzytliwie wpadającym w rytm moich spraw nie cierpiących zwłoki, a nigdy do końca nie pozałatwianych. Niby Go nie było, a wciąż był obecny. Postanowiłem więc ustanowić ścisłą demarkację stanów posiadania, albo zasadnie zawyrokować Jego nieistnienie. A jednak. Kiedy za ścianą zaległa martwa cisza, nie chciałem dać wiary bezrozumnym plotkom, że umarł Nieśmiertelny.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 112

Śnił mi się Logos, pierwszy z legarów, na którym drobiny świata odkładają się w arabeski matematycznych wzorów, formuł, aksjomatów, a przede wszystkim algorytmów, pod dyktando których, jak sądzi Harari, wszyscy tańczymy. Jest, jaki jest i nie chce być inny mimo zakusów podporządkowania go racjom dogmatów. Te zaś są dla Logosu szkodliwe, jak reklamówki w których dusimy bogu ducha winne karpie, ponoć dla uświetnienia rocznicy jego wcielenia. W moim śnie był już śnięty. Wyglądał jak Pegieer po transformacji: doprowadzony do upadłości, rozebrany na szmelc, rozkradziony przez pracowników i poprzerabiany tak, żeby się przydał w domu i zagrodzie. Logos ma jednak to do siebie że sprowadzony do użyteczności parszywieje, a potem zdycha. Na tej padlinie rosną chwasty z gatunku herba curvae. Te pożerają świat dookoła, sprowadzając wszystko do rzeczownika w wołaczu. Jak pisał Jan Ewangelista, na początku był Logos, a ja Wam powiadam moi parafianie, że na końcu będzie gremialne: O ku…wa! Potem już tylko martwa cisza. Gdy jakiś świat lega w gruzach, nikt nie ma nic mądrego do powiedzenia.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 113

Ludzie powiadają różne rzeczy tak zapamiętale, jakby bez ich gadania świat się miał zawalić. Może faktycznie tak jest? Kiedyś kupiłem piękny obraz konia rzewnie wpatrzonego w zachodzące słońce u skraju przepaści, ale tak mi nagadali o kiczowatości, że mi obrzydł i go znielubiłem. Teraz stoi dziurawy gdzieś między szpargałami. Czasami tylko łapczywie nań spojrzę, wyrzucając śmieci i trochę mi wstyd. Potem znów udaję zdegustowanego. To wszystko zgubny wpływ Stefana. W gadulstwie dotknęło go takie pomieszanie, że uwierzył, iż paplając zmieni świat na lepsze. Wilgotna ropucha stanie się królewną, a bełkocząca pijaczka wieczornym słowikiem, perlącym trelami orosiałe trawy tylko dlatego, że zachwycił się rymem do orosiałości. W końcu ubzdurał sobie, że wszystko istnieje z jego powodu. Słońce wschodzi z tęsknoty za jego „Szlag by to, trzeba już wstawać”, góry się piętrzą żeby po nich stąpał, a to, na co akurat nie spoziera, czeźnie. Sięgnąwszy czeluści swego obłędu, uwierzył też, że gdy o czymś powie: „To nie istnieje”, natychmiast znika niepyszne, jak fałszujący Pavarotti. Mnie ponoć też nie ma.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 114

Napisałem odezwę: „Dość tego! Zbyt długo słowa służyły ludzkim zachciankom, jakby same nie miały nic do powiedzenia! Precz z pańszczyźnianym przywiązywaniem słów do znaczeń”. Nasza grupa leksykalnych abolicjonistów rośnie z dnia na dzień i zagarniamy już nawet uniwersytety. Studenci zawsze z ochotą maszerują z transparentami, wykrzykując niezgodę na to lub owo. Gnębi nas jednak taka sprzeczność: Wymyślając hasła, niechcący niewolimy słowa do znaczenia zgodnego z intencjami i powstaje jednoznaczne żądanie wieloznaczności. A przecież każdy ma prawo znaczyć to, co chce. Radykałowie, niosąc „Kryształ mieni się być ściółką”, skandują „Fi-lan-tro-pa ni-ska sto-pa”. Zdezorientowani reporterzy wypisują takie głupoty, że nikt nie rozumie, o co nam chodzi. Wczoraj otoczyły nas hordy uzbrojonych w pałki polonistów. Zapędzili nas do ciężarówek i wywieźli do obozu w Matematykach Dolnych. Nad bramą wisi napis „Ścisłość czyni wolnym”. Uciekłem ze sporą grupą słów i znaczeń. Teraz ukrywamy się w labiryncie. W dzień słowa pertraktują ze znaczeniami, a w nocy, biegając po korytarzach, ćwiczymy się w pokrętności.

Wasz Minotaur

Andrzej Bednarczyk „Dzienniki Minotaura w czasie zarazy”

DZIEŃ 115

Takie czasy nastały, że wielobarwność jest podejrzana. Prezes telewizji z tym drugim, podjęli w nocy decyzję, że wobec zakusów na czystość narodu na wszystkich kanałach wracamy do czarno-białości. Ach, jaka ulga dla oczu! Kiedyś, oglądając przecudne pejzaże, musiałem błądzić w gąszczu odcieni błękitu, zagubiony pomiędzy atramentowym, królewskim, paryskim, pruskim, chabrowym, cyjanem, granatowym, kobaltem, lapis-lazuli, lazurowym, modrym, indygo, sinym, szafirowym, ultramaryną, turkusowym i grynszpanem. Teraz świat zjednoczył się w szarości. Po wejściu ustawy w życie okazało się, że mój czarno-biały komiks byłby w awangardzie sztuki narodowej, gdyby nie ta brudna czerwień, od czasu do czasu psująca koloryt. Nie mogę z niej jednak zrezygnować, bo moja wrażliwość rodziła się w czasach biało-czerwonych czarno-białości. Napisałem do ministerstwa podanie o zgodę na jej użycie ze względu na starsze pokolenie. Jesteśmy przyzwyczajeni, że w czarno-białym telewizorze komentator nam mówi, którzy z piłkarzy są nasi. Sny miewam nadal kolorowe, więc staram się nie spać przed spowiedzią.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 116

Lewy róg mi się ułamał. Było to tak. W poniedziałek, bladym świtem, wywiesiłem pranie nieco wyżej niż zwykle, żeby przechodzące mimo słonie nie zahaczyły uszami. Tych słoni było trzysta siedemdziesiąt siedem i doprawdy nie mam pojęcia skąd się ich tyle nabrało. Przecież u nas nie występują w przyrodzie, a co najwyżej w cyrku. A może to lokalny gatunek, bo są jakieś takie nieduże. Mniej więcej wielkości Pimpka. Nie wiem. Encyklopedia przyrody mogłaby pomóc mi w tej rozterce, ale akurat na haśle „słonie” strona się utargała. Jest tylko „Słońce”. W mojej łazience zalęgła się tchórzofretka i ciepłym głosem Czubówny wciąż powtarza do prysznica: – Trzysta osiemdziesiąt cztery, trzysta osiemdziesiąt cztery… Ocknąłem się, a że księżyc był w nowiu, czarna maź nocy podeszła mi do ust grożąc, że wleje się do środka i tam już zostanie nieusuwalna. Konwulsyjnie szarpnąłem ciałem, chłepcząc resztki powietrza. W panice zerwałem się z pościeli, a że framuga była nie tam, gdzie myślałem, zahaczyłem o nią, no i się stało. Róg mi się ułamał.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 117

Obudziłem się na sali sto siedemnaście w samym środku nocy, gdy oddech staje się kwaśny od morfiny, a zimne krople potu lewitują wokół resztek sennego widziadła. Księżyc był w nowiu. Pewnie znowu się zepsuł, albo oblazła go jakaś zaraza. Ktoś ubrany w czarny podkoszulek z napisem, nie pamiętam jakim, stał przy łóżku niebezpiecznie blisko stojaka z kroplówkami i przesuwał w palcach paciorki korali. Może ukradł je siostrze Teresie, bo widziałem podobne u niej na szyi. Wpatrywał się we mnie miejscem, gdzie są oczy i międlił w ustach bez oddechu: – Ty ścierwo, pokurczu, gnido, pomiocie, szmato, plugawcu, zakało ludzkości, szujo, parszywcu, wykolejeńcu! A ja struchlały odpowiadałem: – Amen. On dalej: – Ty kanalio, padalcu, parchu, śmierdzielu, szelmo, gadzino, gównojadzie, zgnilizno na zdrowym ciele narodu! A ja znowu: – Amen. Amen. Amen. Wtedy weszła do sali siostra Teresa, by zmierzyć mi temperaturę i jak zwykle szorstkim głosem powiedziała: – Spier…laj. W nocy nie ma odwiedzin. Uratowała mi życie, ale od tej pory boję się koralików, ludzi w podkoszulkach i, że wypiszą mnie ze szpitala.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 118

Tolka z Warszawy już od dawna gnębi poczucie wytrzebienia. To prawda. Jest pusty, ale za to obfituje w przybudówki. Tak się jakoś dziwnie porobiło, że całe jego jestestwo wyprowadziło się na zewnątrz i teraz jest wszędzie, tylko nie w sobie. Żyjąc w wielkomiejskim ścisku, nie wie już ani gdzie, ani kim jest. Gdy chce coś powiedzieć, jakaś paranoicznie dobudowana do niego baba w koronkach zawłaszcza jego słowa. Zobaczyć w lustrze samego siebie w kompletnej okazałości też nie może. Zawsze coś go zasłania, ktoś się wtrąca, jakieś kable oplatają, elementy konstrukcji wystają spoza, albo i z niego samego, ni to rury, ni części absurdalnych instalacji i machin. Niekiedy całkowicie znika za przechodzącym z lewa na prawo stadem słoni podłączonych do kroplówek. To wszystko kotłuje się i pulsuje z syczącym bulgotem. Nic więc dziwnego, że żyjąc na zewnątrz, czuje się zmieszany ze wszystkim i ze wszystkimi. W końcu znalazł antidotum. Raz w miesiącu, gdy księżyc jest w nowiu, zakrada się do pustej galerii sztuki. Na białych ścianach rysuje ołówkiem kratkę i pławi się w niej samiuteńki, a mnie zżera zazdrość, że tak nie potrafię.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 119

Po długim czasie niebytności zaglądnąłem do biblioteki, w której, jak pewnie pamiętacie, kiedyś doszło do eksplozji. Teraz już wszystko posprzątane wróciło na swoje dawne miejsce. A jednak coś tu nie gra. Wszystkie regały wypełniają skórzane, urzędnicze teczki, takie z wyślizganą rączką i zaśniedziałymi skuwkami. W podobnej mój dziadek nosił papiery, termos z herbatą i kanapkę. Otworzyłem jedną i znalazłem w niej Biblię. Potem jeszcze jedną, kolejną i tak bez końca wyjmowałem z każdej egzemplarze świętej księgi o złoconych grzbietach. Zaciekawiony wertowałem stronice jedną po drugiej, kolejnej, tysięcznej, milionowej. Wszystkie są puste, tylko gdzieniegdzie przecinki walają się bez ładu i składu. Ani jednego słowa. Kompletna niemota. W końcu znalazłem. Na ostatniej stronie egzemplarza wetkniętego gdzieś pod krzywym stołem ktoś koślawym pismem nabazgrał: „Wszystko, co miałem do powiedzenia, już powiedziałem. Teraz możecie paplać do woli”. Myślałem, że Zenek coś powie, ale on uklepał kopczyk z mokrych trocin, wetknął weń patyk, gapi się i milczy. Słowa uwięzły mi w gardle. Chyba na zawsze.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 120

Gdy na niebie Lucyfer czmychał przed brzaskiem, od północy nadciągnęło stado spopielałych gawronów. Zagarniały skrzydłami martwą przestrzeń, a z każdym ich machnięciem ubywało tlenu. Zmierzwione pióra świszczały fałszywie w niezbornych interwałach, cierpkich jak zgrzyt kredy na tablicy. Powietrze było kalecząco mroźne, ale stęchłe, bez zwykłej w takich razach świeżości. Na ulicach pusto. Ni żywego ducha. Tylko szczur spasiony ścierwem, czmychnął ze śmietnika do bramy. Trochę mu zazdrościłem, że ma gdzie się schować. Do pociągu miałem jeszcze pół godziny i dwie przecznice, więc brnąłem niespiesznie, żeby się nie nadziać na sokistę. Zwykł pastwić się nade mną żądaniem okazania biletu. W sumie to dobry koleś, ale potrzebuje mojego upodlenia, jak dętka powietrza. Gdy pogoni mi kota, odzyskuje sprężystość i przez kilka kwadransów szczelnie wypełnia sobą obwisły mundur ochroniarza. Nagle słońce wymknęło się z potrzasku i ukłuło mnie w kark, morfiną ciepła zalewając żyły. Ujrzałem nad sobą czysty przestwór, a w dole sokistę, dworzec kolejowy, ulice i rynek nieświadome, że patrzę na nie z góry.

Miejscowi wołają na mnie Minotaur, bo łażąc bez celu, lawiruję.

DZIEŃ 121

Nastał czas owocowania. Wszystko jest ciężkie od zapachu i grusze słodyczą miąższu panoszą się po okolicy. Osaczony feerią swawolących w letnim skwarze aromatów, pobzykiwań, lotności i mięsistości, usnąłem pod drzewem. Przyśniły mi się wyrastające z ziemi schody, piętrzące się w nieskończoność ponad obłoki. Każdy kolejny stopień był nieco mniejszy od poprzedniego, a na nie wspinali się ludzie. Na pierwszy, wielki jak dom, gramolili się nieporadnie, jak dzieci. Potem robiło się nieco łatwiej, ale wyżej, na coraz mniejszych stopniach ich stopy ślizgały się, tracąc oparcie. Wcześniej, czy później, a nieskończenie daleko od wierzchołka, każdy w końcu tracił równowagę i spadał na łeb, na szyję. Między drzewami walało się mnóstwo ulęgałek. Rozkradane przez mrówki, powoli wsiąkały w trawę. I widziałem, że pod ziemią kolejne stopnie biegnących w mrok schodów ogromnieją, aż stają się wielkie, jak Wszechświat. Ten zaś, jak mówi Pismo, nieskoczenie dąży do bycia samym sobą. Obudził mnie trzask. To płot od strony plebanii złamał się ze starości. Teraz, znużeni codziennością, leżymy obok siebie w proroczym uniesieniu.

Wasz nie do końca rozbudzony Minotaur

DZIEŃ 122

Niektórzy mówią, że Panbóch zmajstrował dwa światy. Jeden nazwał Jawą, dla upamiętnienia owocnej współpracy w akcie stworzenia z czechosłowackim producentem broni i motorowerów o tej wdzięcznej nazwie. W majstrowaniu nie był pedantem. Tworząc Jawę zaprószył ogień i doszło do wielkiego wybuchu. W sądzie, wbrew dowodom, twierdził, że stworzył ją siłą swej elokwencji, ale dzisiaj nikt już mu nie wierzy. Drugi świat, jakby odwrotny, nazwał Majakiem. W nim umieścił pomysły, których się nieco wstydził, ale nie był w stanie z nich zrezygnować. Stworzył tam też Morfeusza i Morfinę, aby uprawiali różne rzeczy i czynili ludzi sobie poddanymi. Ach, Morfino, niebiańska kochanko szpitalnych prześcieradeł! Jakże delikatnie chłodnymi palcami wyłuskiwałaś moje żebra ze szponów Jawy. Szeptałaś mi do ucha o Maggidzie, który, za cichym przyzwoleniem siostry Teresy, przygląda się twarzom śpiących, wysłuchuje ich sennych skarg, nawoływań, chrapnięć, postękiwań i udziela komunii wniebowstępowania. Mnie pominął. Za oknem słychać pyrkanie dwusuwu. To wąsaty Józef na kasztance marki Komar jedzie na ryby.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 123

Mietek wchodząc do biura, sprężystym ruchem Małysza wybija się z progu, a segregatory rzuca do szafy telemarkiem. Czesiek z łoskotem wiedeńskiej szarży pcha wózek z detergentami i konserwuje powierzchnie płaskie, bacząc, by skrzydłem husarza nie strącić doniczki z orchideą, bo Pani Cenia celnym wrzaskiem z Diuny rozniosłaby go na strzępy. Co innego Miecia z Obsługi Klienta. Przemyka trwożnie, niczym powstańcza sanitariuszka bacząc, by nie wejść pod obstrzał kierownika. Ten stary świntuch, od integracyjnego wyjazdu do „Wenecja SPA” pod Grudziądzem, ma się za Casanovę. Krzysiek zaopatrzeniowiec jest milczkiem jak kapitan Nemo, hoduje rybki i bywa opryskliwy. – Towar jest towar, a fotel jest fotel – tłumaczył, gdy prezesowi kupił ten mebel na wyprzedaży. – Jak pan, prezesie, marzy o tronie, to niech se pan pozwiedza Wawel. Ja? Cóż. Pilnuję. Gdy bohaterowie własnych imaginacji wyjdą już z pracy, zostaję sam na włościach. Z latarką w ręku przemierzam puste pokoje, gabinety, korytarze, schowki i magazyny. Kończę rano o szóstej, gdy Czesiek z łoskotem podejmuje codzienne starania, by miotłą nie strącić orchidei.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 124

Przez całą noc przemierzam biuro, snopem latarki budząc wiatraki, papiery, segregatory, puste wieszaki, monitory, kubki z niedopitą kawą, zawiniątka ze śniadaniem, spinacze, długopisy, kosze pełne śmieci i ołówki z obgryzioną gumką. Ludzie karmią się złudzeniami. Myślą, że z wybiciem fajrantu wszystko zastyga w pół słowa, w niedokończonych gestach, porzuconych wątkach, w jakiejś niemożliwej szczelinie czasu poza horyzontem zdarzeń. Nieprawda. Rzeczy zbudzone ze snu użyteczności prowadzą własne operacje. Kierownik Działu Akwizycji zasiedział się kiedyś nad tabelami i nakrył spinacza na smoleniu cholewek do recepturki. Na szczęście wziął to za majaki spowodowane przemęczeniem. Inny pracownik z uporem maniaka starał się przyłapać żarówkę w lodówce na nieświeceniu, aż urwał uchwyt. Dla nas to było niebezpieczne. Następnej nocy napisaliśmy do szefa donos o urwaniu i wyleciał za niszczenie sprzętu. Tuż przed wybiciem szóstej zero, nim Czesiek z łoskotem wiedeńskiej szarży ponowi starania, by miotłą nie strącić orchidei, wszyscy odkładają się sami na miejsce, a ja w kantorku ze szczotkami kładę się spać.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 125

Wyższość literatury pięknej, nawet w najpodlejszych jej przejawach, nad literaturą faktu leży w tym, że nic, o czym tu piszę, nigdy się nie wydarzyło, a nawet gdybym w ferworze pokrętnej narracji i mętnych wywodów coś wnioskował, w życiu nie ma to żadnego zastosowania. Niestety takie rozdzielenie miedzy światem realnym a fantazmatami robi się coraz bardziej mętne przez nieprzystawalność tego, co za oknem, do rzeczy, które pokazują Telewizyjne Wiadomości. Nie twierdzę, że telewizja kłamie, chociaż i takie mam podejrzenia, ale, że to, co widzę przez okno, ma się nijak do moich poglądów. Mówią mi: „Rynki się chwieją i grozi nam bieda”. Sprawdzam za oknem, nic się nie chwieje. Straszą: „Zaprzańcy czyhają na twą duszę”. Patrzę przez okno, nikt w krzakach nie czyha. Mówią znowu: „Jesteśmy narodem bohaterów”. Wyglądam przez okno, a tam ani jednego bohatera, tylko Ziutek z Wackiem, korzystając z ciemności, wynoszą z budowy dwa worki zaprawy i cegły, żeby poprawić podmurówkę przechylonej figury Nepomucena. Wyszedłem im pomóc. Niech sobie nasz święty stoi prosto. Tym, co zostanie, zamuruję okno. Wasz  Minotaur

DZIEŃ 126

Dawno temu siedzieliśmy we dwoje, patrząc na to samo. Dzieliliśmy ze sobą widoki niespiesznie, leniwie, bez celu. Wymienialiśmy się nimi, jak znaczkami z dziecięcych kolekcji. Gdy wyjechałaś, po jakimś czasie przywiozłaś nowe, całkiem mi nieznane. Opowiadałaś, a ja próbowałem je sobie przetłumaczyć z obcego na nasze. Potem ja przywiozłem z miasta trochę książek. Po niejakim czasie i kilku przeczytanych stertach staliśmy się Midasami. Zdawało się, że wszystko, czego tkniemy wzrokiem, zmienia się w złoto zrozumienia. Coś się zaczęło psuć w tym rajskim ogrodzie, gdy odwiedził nas Stefan i zapytał: – Widzieliście Pigmaliona? Jak to! Nie? Koniecznie musicie! Od tysiącdziewięćsettrzynastego nie schodzi z afisza! Tym zdaniem jakby wsadził granat do puszki Pandory. – Kto to jest Pandora? – Jak to, nie wiesz? Zaglądnij do Mitologii Greków. – Chętnie, jak tylko skończę Życie instrukcja obsługi Pereca. – Daj sobie spokój z tym epigonem. Lepszy jest Cortázar w Grze w klasy. –Ależ to jest passé. Lepiej sięgnij po Sto tysięcy miliardów wierszy Raymonda Queneau. Coś pękło. Leżymy obok siebie. Każde skrolluje zawzięcie.

Twój Minotaur

DZIEŃ 127

Kiedyś Wam tłumaczyłem, po co są kwiaty. Najwyższa już pora rozstrzygnąć bolesną kwestię suwenirycznych książek. Owszem, można wraz z wiązanką wręczać je jubilatom, ale jest to zachowanie głupie i nieskuteczne w zaskarbianiu wdzięczności. Zaiste, łatwiej trafić meteorytem w przeora Braci Proszalnych, niż w czytelnicze gusta obdarowanego. Co gorsza, tabu wyrzucania książek powoduje, że moja biblioteka stopniowo zarasta trzęsawiskiem poniechanych lektur. Kwiaty raczej nie marzą o powolnej śmierci w wazonie, a książki mają to do siebie, że chcą być wertowane, więc gdy pójdą już goście, włączam telewizor, żeby nie słyszeć szlochu bukietów i nigdy nieprzeczytanych słów. A może by z tych prezentów poskładać Encyklopedię powszechnej niewiedzy? Gdybym tak je wszystkie posklejał, wstrząsnął i zmiksował w tyglu, to czy uwarzę z nich w końcu wzór wielkiej unifikacji? A może gdzieś w tych wszystkich nigdy przez nikogo nie otwartych tomach zapodział się ostateczny dowód na istnienie lub nieistnienie Boga, karteczka z numerem do hydraulika i prawo trygonometrii jednowymiarowych światów? Skąd wiecie, że nie?

Wasz Minotaur

DZIEŃ 128

Przedmioty trąciły topornością. W szczelinie między chwilami poczułem opuszkami ociężałych palców, że jest nas wielu i że staję się tumultem wzburzonych namysłów, kłębiących się w splocie niedocieczonych samodywagacji. Będąc już czystą myślą, wolny od kształtu i ponad kształtem, ponad wszelkimi logikami, napełniłem tę wszystkość esencją istnienia. Nieważkim potencjom przydając ciężaru, kierunku i dążenia, stałem się ich ukojeniem, więc lgną ku mnie jak do matczynej piersi. Potem poczułem się labiryntem pędzącym własnymi zawiłościami tak szybko ponad „tu” i „teraz”, że zacząłem istnieć zawsze, wszędzie, naraz. Zaułki zapętliłem w spiralne nieskończoności i poprzez ichnie zatrzaśnięcia runąłem w górę na łeb na szyję, ponad dno świata, chłepcząc pustkę, hołubiąc niebiosa za pazuchą. Ba! Sam stałem się niebiosami. Zachłyśnięty wsobną galopadą, dudniąc ledwo słyszalnym echem, zawtórowałem Edith Piaf w radiu:Non, rien de rien. Non, je ne regrette rien. Ni le bien qu’on m’a fait. Ni le mal tout ça m’est bien égal. Kątem oka zauważyłem nieszczęśnika, który zajmował moje łóżko. – Adieu mon coeur. Tout va bien!

Wasz Minotaur

DZIEŃ 129

Głupawa kwestia nachalnie mnie prześladuje i podejrzewam, że jest to nieznany objaw dobrze znanej zarazy. Ale do rzeczy. Czy bycie geniuszem/geniuszką jest stopniowalne? Czy można być nią/nim trochę, a jeśli tak, kiedy dokonuje się to przekroczenie i przejście w panteoniczną sferę? Czy jest branżowa, czyli, czy można być geniuszem/szką szachów, a w branży gastronomi indywidualnej być kompletnym idiotą/tką, jest dla mnie jasne i niedyskutowalne, odkąd będący mistrzem królowej gier sąsiad poprosił mnie o uszczelnienie przeciekającego zlewu i w porywie wdzięczności poczęstował herbatą. Posłużyła mi do sprawdzenia skuteczności mych działań naprawczych. Już nie przecieka. To tajemnicze złączenie nadmiaru rozumu ze sprawczą niemocą zdaje się być tropem wartym podjęcia, choć jeszcze ciekawszym jest geniuszów kąśliwość przy, niekiedy kompletnym, braku uzębienia. Najwyższym jednak stopniem wtajemniczenia, w swej doskonałości ocierającym się o wyuzdanie, jest genialność w kąśliwości. Stenia w tej dyscyplinie nie ma sobie równych. Złośliwie kąsa wszystkich i wszystko, a wieczorami gryzie ją sumienie.

Wasz pokąsany Minotaur

DZIEŃ 130

W życiu Heleny wszystko się już zdarzyło: czwartki, kwietnie, spóźnienia na pociąg, pomylone adresy i nietrafione skreślenia totolotka. Wszystkie namiętne słowa się już wyszeptały, a gniewne obelgi wywrzaskiwane kiedyś z perlistą furią, leżą odłogiem. Porzucone zamiary, zdradzone tajemnice, odsłonięte wstydy i zachłyśnięte zachwyty walają się gdzieś na dnie szafy. Nie ma już o czym ani z kim plotkować, więc bez wypieków na twarzy milczy godzinami. Nauczyła się nawet poznawać ludzi po butach, żeby uniknąć wysiłku podnoszenia wzroku. Telewizor pokazał już wszystko w komplecie kształtów, na wszelakie modły deklinując Wszechświat, wiec gustuje w powtórkach. Jedno wielkie déjà vu.Kiedyś mieszkała z synem, ale zwędził rentę i uciekł do stolicy, żeby wszystko robić pierwszy raz w życiu. Gdy się odezwie, cytuje celebrytów i wszystko ma jednorazowego użytku: podkoszulki, dziewczyny, poglądy i mnóstwo pomysłów na cudze życia. Ostatni raz go widziałem na pogrzebie Heleny. Miał drobne tiki i obgryzał paznokcie z niecierpliwości. Odwróciłem się z obrzydzeniem i nie podszedłem. Teraz mi trochę głupio.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 131

Pewnego razu przytrafiła mi się fraza: „Żarliwe modły ku Niebu słał młody mnich, pokątnie dłubiąc w nosie, w skrytości skleconego z ludzkich słabości i starych desek konfesjonału”. Była tak śliczna, że z lubością obracałem ją w palcach, aż mi upadła i rozbiła się o beton. Z tego, co udało mi się pozbierać, powstało coś na kształt: „Mnich, co po ludzku dłubiąc w nosie, klecił pokątne modły, żarliwie wysłuchiwał w starych deskach konfesjonału skrywanych przed Niebem słabości”. Cóż. Wyszło jakoś inaczej. Wiedziony miłością do ojczystego języka i przywiązaniem do tradycji, pieczołowicie poskładałem słowo do słowa. Wyszło zupełnie co innego: „Wyzuty z ludzkiej żarliwości mnich, pokątnie klecił sobie Niebo ze starych desek konfesjonału, skrycie dłubiąc w nosie”. Doprawdy, to jest zniechęcające. Niewiele myśląc, wziąłem młotek i gwoździe by pozbijać moją frazę na zicher. Ostatecznie brzmi: „Stary mnich miał w nosie niebo, deski i klecenie żarliwych modłów, gdy ukryty w konfesjonale, pokątnie dłubał w ludzkich słabościach”. W końcu straciłem wiarę, że to co pękło, można naprawić. Niech już zostanie tak, jak jest.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 132

Kubuś Puchatek z Kubusiem Fatalistą podążali ścieżką wydeptana przez gazele idące kupić gazetę. Właściwie, to trudno ten trakt nazwać ścieżką. Chaotyczne poranienia ściółki nie układały się w żadna linię, choćby i pokrętnie meandryczną, nie wspominając już o prostolinijności. Jest to skutkiem genetycznie wdrukowanego w naturę gazel niezdecydowania. Nigdy nie wiedzą czy czytać Wyborczą, Rzeczpospolitą, Dziennik, czy Nasz Dziennik, Przegląd Sportowy, Trybunę Ludu, czy Puls Biznesu, a może Świerszczyk z rozkładówką? Poza tym, taka gazela czytająca gazetę nie patrzy pod nogi i lezie bez ładu i składu, wpadając w dryfy uzależnione od właśnie pochłanianych wieści, komentarzy, analiz i sensacji. Niekiedy ślad się urywa, gdy gazela unosi się gniewem wobec doniesień o malwersacjach, albo trafia ją szlag na miejscu, w związku z wynikiem wczorajszego meczu. Efekt jest taki, że zatopiona w lekturze, nierzadko trafia do cudzego domu, co doprowadza do rozwodów, porzuceń, mezaliansów i innych tragedii. Jak pisał w Niszy świateł Abū Hāmid Al-Ġazālī, Bóg posiada siedemdziesiąt zasłon światła i ciemności.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 133

Czytałem w Życiu na Gorąco, że wynalezienie koła zrewolucjonizowało świat i w nieodwracalny sposób pchnęło nas w objęcia cywilizacyjnego postępu. Przyniosłem tę rewelację na czwartkowe spotkanie Koła Wolnomyślicieli, nazwanego tak dla uwypuklenia faktu, że jego członkowie nie śpieszą się w myśleniu. W naszym gronie wybuchł entuzjazm, dostaliśmy bowiem do rąk niezbity dowód, że nasze coczwartkowe międlenie jednej i tej samej kwestii dotyczącej wspomnianej już wcześniej przeze mnie zasady kwadratury spraw wyższych, nieprzystawalności świata współczesnego do pokładanych w nim oczekiwań i nadziei, oraz o konieczności zachowania status quo wszystkiego i wszystkich są jawnym dowodem postępowości naszego koła. Prezes postawił wniosek o zamówienie mszy świętej dziękczynnej, celebrowanej przez księdza prałata na pohybel innowiercom. Ci bowiem żyją w zgubnym mniemaniu, że prostolinijne pędzenie do celu jest ścieżką do poznania prawdy i do szczęścia. My jednak wiemy, że skrywają się one w nieśpiesznej pokrętności, zapętlaniu i coczwartkowej czkawce przy świecach. Zapraszam na spotkanie.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 134

Miał to do siebie, że był epigonem. We wszystkim, co robił, wiernie podążał za innymi z dokładnością do siedemnastego miejsca po przecinku. Nawet gdy z dyrygencką buławą prowadził ulicami oddział orkiestry garnizonowej, kroczył nie z przodu, ale za ostatnim w rzędzie Mietkiem doboszem. Ta cecha i obyczaj naszego kapelmistrza sprawiały nieco kłopotów. Po pierwsze, podążając za bębniarzem, naśladował buławą rytm jego uderzeń, a że Mietek umiał jedynie trzy-czwarte, marsze zmieniały się w walce i co za tym idzie, podniosłe akademie, manifestacje i pochody traciły na animuszu i stanowczości. Po drugie, orkiestra pozbawiona widoku przewodnika nie była w stanie wychwycić gestu kończącej utwór kody, więc dmąc, łaziła opustoszałymi ulicami miasteczka jeszcze długo po zakończeniu uroczystości, aż, najczęściej nad ranem,  padała z wyczerpania. Jako ostatni upadał Mietek i toczył się z wielkim rabanem w dół, do Rynku, a dyrygent pozbawiony wzorca popadał w czarną rozpacz, więc w Kolorowej pił na umór do środy. W czwartek szedł na mszę świętą dziękczynną celebrowaną przez księdza prałata.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 135

Powtarzam ci durna pało, że w ten sposób do niczego nie dojdziesz. Musisz dysponować jakimś punktem odniesienia. Weź za przekład Czechów. Oni, ilekolwiek by wypili piwa, rano odnoszą butelki do skupu. To odniesienie zapewnia im ciągłość konsumpcji za fundusze ze zwrotu. Albo Koreańczycy. Ci wprawdzie nie odnoszą, ale donoszą gremialnie jeden na drugiego i taki punkt donoszenia jest ponoć w każdej miejscowości, dzięki czemu żyją pięknie i uporządkowanie. Nie bez znaczenia są również punkty wynoszenia. Nie chodzi o to, żebyś się wynosił nad innych, ale pracując u nas na zakładzie, potrafił niezauważenie wynosić to i owo bez zbędnego zawracania głowy strażnikom. Dzięki tej tradycji żyjemy zgodnie w dobrobycie, każdy bowiem ma na podorędziu to, czego potrzebuje. Są też u nas w miasteczku tajemnicze punkty znoszenia na boki, gdy wracamy do domów ze spotkania Koła Miłośników Fizyki Newtonowskiej. Do dzisiaj nie znamy rządzących nimi mechanik, ale, jak sam dobrze wiesz, nie poddajemy się w mozolnym eksperymentowaniu. Dzięki tego typu koordynatom, ludzkie życie staje się nieco bardziej znośne.

Twój Minotaur

DZIEŃ 136

Niewiele myśląc, wsiadł. Nie dlatego, że powziął jakieś zamiary, dla których zrealizowania musiał się przemieścić. Nic z tych rzeczy. Wsiadł, bo drzwi zatrzymały się mu tuż przed nosem i poczuł na plecach wolę tłumu. Stało się. Jest w środku. Zanim zdążył pomyśleć o żonie i dzieciach, ich niedoczekaniu jego powrotu do domu, o wściekłości szefa pozbawionego wyliczeń, które zdążył zrobić przy kolacji i właśnie ściska pod pachą w lubieżnej nadziei awansu, o zaplanowanych na najbliższy weekend peregrynacjach chińskiej dzielnicy w poszukiwaniu skarbonki w kształcie machającego łapką kota. Drzwi zatrzasnęły się za nim z sykiem automatycznej nieodwracalności i natychmiast ruszyli, rozpędzając się do niebotycznych prędkości. Gnali donikąd. Trzymali się poręczy, a każdy się zwracał twarzą do przodu z takim zacietrzewieniem, jakby za nimi czaiła się nicość. Zauważyłem, że stłoczeni, stopniowo się od siebie oddalają, aż, to jeden to drugi, zapada się wsobnie w osobliwość i znika poza horyzontem zdarzeń. Ja, będąc narratorem, nie zniknąłem. Zostałem sam. Siedząc przy biurku, wiernie opisywałem wszystko, co mi się nigdy nie przytrafiło.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 137

Diabeł był wściekły. Nie dość, że nie wierzą w niego nawet księża i do spółki z terapeutami zwą go dysfunkcją, to na dodatek w domenie niewidzialnych zagrożeń zrobiło się tłoczno jak, nie przymierzając, przed Centralą Rybną w przeddzień wigilii osiemdziesiątego drugiego. Ba! Wszystko wskazuje na to, że niemożliwość zobaczenia czegoś stała się gwarantem  realności. Ten, który przez wieki chadzał w glorii jedynego winowajcy wszelkich potknięć, tragedii i podłości, teraz musi przepychać się łokciami przez spore zbiegowisko zagrożeń ludzkości. A to wirus, a to mason, a to podły szczepionkowiec, albo rozchwianie klimatu, giełdy, czy kursów, moskiewskie trolle, facebookowe fejki i wredna Ziuta z księgowości, co węszy spisek w moich raportach i każe szefowi je kwestionować. Suka. W końcu, jak to diabeł, znalazł sposób. Wziął mnie na szczyt wysokiej góry, wskazał na ścielące się u stóp pejzaże i rzekł: – Spójrz. Tego wszystkiego nie ma. Podniosłem kamień, żeby waląc się nim w stopę, wykazać kłamliwość jego twierdzenia. Zabolało. Przyleciał TOPR. Nie uwierzyli w opowieść o diable i wystawili fakturę VAT za akcję ratunkową.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 138

Owszem, bywało od czasu do czasu, że zatrzaskiwał się w sobie na cztery spusty. Najczęściej w środy po spowiedzi, gdy czuł się odarty z ochronnej warstewki drobnych przewin oddzielających go od namolnego świata. W takich razach nawet przelotne spojrzenie paliło mu trzewia, a co dopiero przebywanie pod oskarżającym nieboskłonem. Czuł się dziurawy na wylot jak warstwa ozonowa i trudno się dziwić, że delikatny ekosystem namysłów i emocji rodził w nim katakliczne nastroje. To, co utracił u konfesjonału, ściubił na powrót z wielkim trudem, a że nie miał usposobienia Kaliguli, Goebbelsa, ani Pol Pota, szło mu bardzo opornie. A to przeszedł na czerwonym, a to nie powiedział dzień dobry sąsiadce spod siódemki, skasował bilet dopiero przed wyjściem z tramwaju, albo z wypiekami emocji i wstydu z premedytacją wyrzucał go obok śmietnika. Spotkałem go kiedyś na ulicy przed wejściem do św. Floriana, odzianego w maskę, przyłbicę i grube, gumowe rękawice do łokci. Gdy kłamał, że w ten sposób chroni się tylko przed wirusem, wstydliwie uciekał wzrokiem na boki. Potem czmychnął do bramy i zniknął mi z oczu.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 139

Poza tym wszystkim miał to do siebie, że z uporem maniaka w nic nie wierzył i był gotowy konsekwentnie nie zauważać niczego, co pojawiało się przed jego oczyma, ale nie należało do katalogu dopuszczonych do grona wywodliwej oczywistości zjawisk, zdarzeń i rzeczy. To, że nie widział duchów i nie słyszał szeptu umarłych, było wprawdzie dziwne, acz akceptowalne, jako że przypadłość to powszechna. On jednak na tym nie poprzestał. Nie zauważał siebie samego, a to na tej podstawie, że w żadnym zatwierdzonym przez wysokie gremia podręczniku ani w naukowym opracowaniu nie znalazł o sobie choćby drobnej wzmianki. Miał więc siebie za zabobon i skutek ciemnoty, tak niestety wśród naszego narodu rozpowszechnionej. A że był człowiekiem prawym i szczerym do bólu, gotowym do poświęceń w dążeniu do prawdy, zwalczał samego siebie z zacietrzewieniem godnym Tomása de Torquemady, czy Ławrientija Pawłowicza Berii. Ciężki przypadek. Żadne kuracje, medykamenty ani operacje zastosowane przez nas na oddziale, nie skutkowały. Zmarł w piątek nad ranem, przekonany o swej złudności. Na pogrzebie były tłumy.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 140

W trudnych  sytuacjach rozpierzchał się na boki i tym sposobem wtrącał łowców w stan skonfundowania. Po prawdzie, sam nie był odporny na chaotyczność swojej dyslokacji i czasami, mimo przetrząsania wszystkich kątów i szuflad, gubił się w lesie własnego losu. Gdybyż to tylko chodziło o miejsce. Niestety, niekiedy w stanie paniki, zwykł dodatkowo rozpierzchać się w czasie. Wtedy znikał w gąszczu niemożliwych do rozróżnienia wspomnień i marzeń. W sytuacjach krańcowych gubił pogoń, czmychając pomiędzy tym, kim był w rzeczywistości, kim chciałby zostać w najskrytszych marzeniach oraz katalogiem wstydliwych cech osobowości, skrywanych od dzieciństwa w najtajniejszych zakamarkach jestestwa. Nic więc dziwnego, że najczulsze pelengatory Pegasusa ani wysublimowane metody operacyjne Cebea, Bebewu, Abewu, Ordo Iuris i gospodyni księdza proboszcza nie były w stanie go zlokalizować. Jego piętą achillesową był zabobonny lęk przed paciorkami, na których widok zastygał w bezruchu i szeptał Zdrowaś Maryjo, a gwoździem do trumny jego wolności stał się nawyk pstrykania palcami dla niepoznaki.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 141

Tak długo rzucaliśmy na oślep w Kryśkę kalumnie, że w końcu trafiliśmy w czuły punkt i spłonęła wstydem. Myślałem, że to będzie słomiany zapłon, że zaświeci, na naszych oczach obnażając skrywane bolączki i zgaśnie w mrokach poniżenia. Szybko jednak zrozumiałem, że ta pożoga jest nie do ugaszenia. Zagarniała domy, ulice, całe kwartały dzielnic. Nawet pustą przestrzeń zdawała się trzebić gardzielą płomieni. Jeszcze trochę, a pochłonie wszystko. Jako pierwszy, zginął Mietek, nałogowo żonglujący cudzymi grzeszkami. Zajął się ogniem jak wiecheć i spłonął z urwanym wrzaskiem sprzeciwu na ustach. Potem zobaczyłem Tomka, który kompulsywnym uderzaniem w klawisz starał się usunąć z fejsa wredne posty i niechcący usunął samego siebie. Znikł w krótkim rozbłysku bezgranicznego zdziwienia w oczach. Gdy runęła z łoskotem na głowę Wacława, odzierając go do kości z mozolnie przez lata kleconej sztuczności, jego trzewia, zanim pękły w smrodliwej eksplozji, wiły się, niczym wężowisko. Dopadłem przydrożnego rowu i pochylony gnałem przed siebie, aż padłem bez zmysłów. Dlaczego akurat ja przeżyłem? Do dzisiaj nie wiem.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 142

Skrollując doniesienia, oddychaliśmy pełną piersią. Nie tyle powietrzem, tą dziwna mieszanką azotu i tlenu z domieszką różnych chemicznych fanaberii, co raczej pogardą do wszystkich i wszystkiego, co nie mieściło się nam w głowach. Im który z nas mizerniejszy, tym bardziej odymał się tak, że naprężona do granic wytrzymałości skóra błyszczała pozorem witalności. Do tego jeszcze wdał się syndrom leniwych płuc. Pozbawionym możliwości pogardzania, nie chciało się oddychać i wiotczeli jak porzucone po manifestacji flagi. Nawet respiratory nie pomagały. Patogen pogardy niekiedy mutował i powodował chorobę frenetycznego podziwu. Zakażony osobnik zaczynał zachłystywać się zachwytem nad obiektami adoracji, niezależnie od ich mniemanej wspaniałości. Musieliśmy się zwrócić do Wośpu z prośbą o antyrespiratory, żeby hamować to zachłystywanie. Czasami przyduszony pacjent na chwilę odzyskiwał przytomność, ale zobaczywszy kapcie, kubek albo klamkę, wpadał w taki zachwyt, że umierał zachłyśnięty. Ja, żeby przezwyciężyć chorobę, oglądam serial Siedemnaście mgnień wiosny i umieram z nudów.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 143

Tak zachłannie sięgałem za siebie w przeszłość, że wywichnąłem lewe ramię. Zaiste, będąc mańkutem, borykałem się przez to z mieszaniem cukru w herbacie i na dodatek z wielością napływających z dawnych czasów idei, postaw, punktów widzenia, obrazów świata, przekonań, bezspornych twierdzeń i ich zaprzeczeń, dozgonnych umiłowań, ubranych w teatralne pludry krzyków rozpaczy, grymasów zdziwienia, zachwytu, nienawiści, niepokoju i z wywołaną przekonaniem o wszechwiedzy katatonią woli, przeplataną jej tryumfem, wrzaskiem zidiociałych tłumów i ich retorów oraz przeszywającym uszy, ledwo dosłyszalnym szeptem bękartów, wyrzutków, banitów i zjadaczy chleba pogardzanych przez sztukę zachłyśniętą swą mniemaną niezwykłością, a ponad wszystkim z rechotem pieniaczy. Ten nieznośny rejwach strasznie mi doskwierał, ale wolałem się w nim taplać, niż stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością. Ma bowiem w zwyczaju grać mi na nosie i bić między oczy, żądając ode mnie zachwytu. Żeby się ocknąć, poszedłem na antyrządową manifestację. Tam mi wywichnęli prawe. Teraz piję gorzką.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 144

Jakoś tak się porobiło, że we własnym labiryncie poczułem się nieco zagubiony. Zrywam się w nocy oblany zimnym potem, przerażony, że ludzie się dowiedzą i stracę posadę. Nie byłoby w tym nic niezwykłego. Od tego, komu powierza się pilnowanie czelustnych podziemi, można przecież wymagać, żeby znał to, czego chroni, a nie szwendał się z obłędem zabłąkania w oczach. Odkąd tak zapętliłem ślepe zaułki, że przebrnąć przez nie niepodobna, labirynt właściwie sam się pilnuje, a ja mam dużo czasu na myślenie, niewiele zaś do roboty. Ot, od czasu do czasu ryknę dla dodania sobie animuszu. Labirynt znam jak własną kieszeń, ale moje myśli, choć wzniosłe i chmurne, pozostają dla mnie tajemnicą. Na przykład: czy ułożenie szczurzego ogona w znalezionym we wtorek wyschłym truchle jest odzwierciedleniem boskiej ignorancji i czy podobieństwo jego ekspresywnej dynamiki łuków do zagięcia moich rogów może być wzięte za podstawę wniosku, że pozostajemy w stanie wzajemnego splątania? Nie mam pojęcia. Gdybym był Sfinksem, to bym zapytał jakiegoś nieszczęśnika, a tak, czuję się we własnych dywagacjach kompletnie zagubiony.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 145

Wiesiek wprowadził zakaz oddychania w godzinach pracy. W drodze wyjątku zezwala na wdychanie, ale wydech wiodący do zwiotczenia postawy, w całej rozciągłości zdelegalizował i ogłosił aktem karygodnej niesubordynacji wobec świetlanej tradycji husarzy. Cóż. Nie wydychać się nie da, szczególnie gdy przed chwilą człowiek nałapał się powietrza. Wiem, bo próbowałem. Skutkiem tej legislacji stał się podział naszej społeczności na dwa obozy. Jedni udają, że w ogóle nie wdychają i tak naprawdę żyją, chłepcąc piękno brzmienia kościelnych dzwonów. Drudzy wydychają pokątnie, wyłącznie wtedy, gdy nikt ich nie widzi. Biegają więc po biurze z oczyma wybałuszonymi tuż nad odętymi policzkami. Krzesimir, zapiekły przeciwnik inhaustii, przyłapał Krysię na lubieżnym wdechu, gdy zachłyśnięta podziwem, wielbiła prezesa. Tak, jak zaleca Pismo, nie została mu dłużną, i zdzieliła go w błędnik krótkim, pięciogwiezdnym epitetem. Mnie też się oberwało za to, że nie stanąłem po jej stronie. Z tego wszystkiego nabawiłem się nerwicy pęcherzyków płucnych. Staram się oddychać porami skóry i szwendam się to tu to tam bez celu.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 146

Im więcej potu przelewam w trudzie skłaniania codzienności, by była uległą moim poglądom i do ustanawiania mnie pępkiem świata, tym więcej opornych rzeczy i ludzi gromadzi się wokół. Z razu myślałem, że jest to skutek zwiększającej się z czasem siły ciążenia, albo po prostu objaw tego, że się starzeję. Owszem, to już nie te czasy, gdy Rów Mariański sięgał mi do kolan, a gwiazdy z nieba trzymałem dla Ciebie w szufladzie. Rzecz jednak w tym, że jest nas mnóstwo i każdy ma na siebie jakiś pomysł. (Człowiecze ruchy Browna widać ponoć dopiero z kosmosu). Każdy więc ma coś do nagięcia i ustanowienia. To, że człowiek chciałby wszystko i wszystkich dookoła nagiąć raczej, niż być nagiętym, jest rzeczą ludzką i zrozumiałą. Na przykład taka Wandzia z Wadowic, co nie chciała Niemca, bo przeginał w ochocie nagięcia jej woli ku zmianie leksykalnych obyczajów, sama niekiedy przegina, twierdząc, że Matka Boska, zanim w sześćdziesiątym ósmym wyjechała do Palestyny, była jej sąsiadką. Na tej podstawie rości sobie prawo do wyłącznego użytkowania ławeczki przed kapliczką na naszym osiedlu. Niedoczekanie!

Twój Minotaur

DZIEŃ 147

Nasz kochany ksiądz proboszcz, po szesnastu dniach postu i modlitwy odkrył, że dźwięk dzwonu nie zabija wirusa, a kto wie, czy nawet nie ułatwia mu rozprzestrzeniania się na grzbiecie dźwiękowej fali. Zaiste, zacny to kapłan i w swej niemożności zrozumienia świata przepełniony anielską niewinnością. Wiedziony żelazną, acz nieco już zardzewiałą logiką swych wywodów oraz troską o zdrowie powierzonej mu trzódki ogłosił kolektę na zakup nowych, wolnych od wady bezskuteczności. Wprawdzie pan Wiesław (przewodniczący rady parafialnej i swoją drogą straszny sknera) przekonywał, że higienizacyjna dysfunkcja dzwonnicy jest skutkiem umieszczenia tam przekaźników telefonii. Jednak wywód o sprośności pozbawionych moralnej kontroli pogaduszek z ucha do ucha, jakie na pewno zdarzają się między abonentami, ani argument, że plotkarskie dzwonienie Ziuty do Heli pozostaje w antynomicznym zgrzycie z dzwonieniem kościelnych dzwonów, nie znalazły u proboszcza zrozumienia. Operator co miesiąc zamawia mszę świętą dezynfekcyjną, w której niezmiennie, z radosną nabożnością uczestniczę.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 148

 – Pamiętaj synu, nigdy nie wchodź do tej samej wody dwa razy – rzekł mi ojciec, gdy mokry wynurzyłem się z kąpieli. W tych słowach pobrzmiewała jakaś mądrość, ale nie byłem pewny jej znaczenia. Czy chodziło o higienę? A może, jako człek religijny, przekazywał mi boskie prawo, którego złamanie grozi runięciem plag na mą głowę? Ponieważ z zawodu był inżynierem i tak, jak ojciec Adriana Leverkühna, zwykł elementa spekulować, uznałem za prawdopodobne, że ma na myśli nieznany mi hydrologiczny odpowiednik drugiej zasady termodynamiki, według którego, raz zbrudzona woda, pozostawiona samej sobie, nigdy się nie oczyści, ale parując, będzie raczej dążyć do stanu błotnistej równowagi. Taplanie się w błocie przystoi jedynie trzodzie chlewnej i tymi słowami mój kochający rodzic zapewne dawał wyraz trosce o to, żebym się w życiu nie ześwinił. Rozpatrywane z tej perspektywy słowa wypowiedziane kiedyś w łazience, nabierały wymiaru moralnej przestrogi. Wiedziony takim wnioskowaniem udałem się do konfesjonału. Spowiednik mnie zrugał i oskarżył o kpiny z sakramentu, a na pokutę zadał czytanie Heraklita.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 149

Zobaczyłem go przypadkiem, idąc do pracy. Siedział w bramie, opuchnięte stopy wystawiając do promieni marcowego słońca i znieruchomiałymi oczami wpatrywał się w coś, czego nie było. Żadne zdarzenie, nawet to przed nosem, nie było w stanie wytrącić go z bierności. Przemógłszy odruch odrazy, zbliżyłem twarz do jego twarzy, z krotochwilnym zamiarem zakpienia z nieroba. Gdy spojrzałem mu w oczy, runąłem w ich pustkę, zassany wirem katarakty. Warcząc i chluszcząc żmijowato, galopowały w nim nurty niezgody na wyroki losu. Przybojami gniewu chłostał go na odlew, ćwiartował wizjami niechybnej zemsty i uniesiony świętym gniewem rozrywał na strzępy. Z chocholim chichotem dopadał i dusił jedno po drugim: zapisy prawa, ustalenia, kodycyle, regulaminy, paragrafy i rozporządzenia, a te już martwe, rozgniatał stopami na miazgę, wściekle ścigając skurwioną sprawiedliwość. Wreszcie ją dopadł i zarżnął jak wieprza. Obryzgany ukropem posoki, ocknąłem się z koszmarnego zauroczenia i uciekłem jak niepyszny. Od tego dnia, idąc do pracy, to miejsce omijam z daleka, bo nie lubię, gdy ktoś szczeka.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 150

Przebąblowałem życie, zanim zrozumiałem, że labirynt, po którym łażę bez celu, te łamańce korytarzy i rozdroży, ślepe zaułki i zwodne ganki, poplątania i pułapki, a w nich walające się pod nogami dylematy i truchła poronionych odkryć, cały ten zalatujący piwniczną stęchlizną ambaras usadowił się we mnie. Co ja mówię? On jest mną, a ja jestem nim i nie dojdziesz kto kogo nosi za pazuchą! Czasami pędzimy w amoku, czasami, opadłszy z sił, człapiemy znużonym krokiem: ja po jego korytarzach, on po moich pomysłach na zbawienne drogi i obaj czujemy się beznadziejnie pogubieni. On dźga mnie w boki, bym nie przestał peregrynować, ja ryknę niekiedy, by nikt obcy się w nim nie zagnieździł. Odkąd trawi mnie maligna, majaczą mi się takie zapętlenia, że nijak nie dojdziesz, kto kim jest, ani kto kogo pilnuje, ni po co. Bezzębny podlec w czarnym podkoszulku, co kiedyś uwłaczał mi, stojąc u wezgłowia, brudnym paznokciem wysupłał koniec nici. Międląc spopielałymi ustami zdrowaśki, z sadystyczną nieśpiesznością spruwa mnie do imentu. Wszystkie, hołubione od dzieciństwa poplątania losu beznamiętnie, równiutko nawija na kłębek.

Wasz Mino…

DZIEŃ 151

Taka to dziwna mieścina, że wszyscy w niej poszukujemy prawdy. Przejezdni, widząc jak gremialnie przetrząsamy zakamarki, kosze na śmieci i krzaki, mówią, żeśmy bandą głupoli. Nie zwracamy na nich uwagi. Każdy, od smyka po starca i od rana do wieczora, goni za tą płochliwą panią. Nasze interesy, edukacja, życie towarzyskie, turystyka oraz fundusze parafii leżą w ruinie z tego prostego powodu, że nie mamy czasu się nimi zająć. Wczoraj przyjechali nas zbadać eksperci z WHO. Dręczy ich bowiem obawa, że po Covidzie zaraza globalnej gonitwy za prawdą już dokumentnie cały świat zrujnuje. Zaczęli od Mietka. Ten ciągle się za siebie ogląda, bo wypatruje prawdy w tym, co było. Waldek staje na palcach i ponad głowami przetrząsa to, czego nie ma, ale będzie w przyszłości. Kryśka jest posiniaczona, bo penetruje to, co tu i teraz, gapiąc się w ziemię pod stopami i często zderza się z framugą. Stanisław rozgląda się ciągle na boki, bo twierdzi, że chowa się po kątach. Zenek, gdy znajdzie jakąś niewygodną, twierdzi, że ma to w dupie i od tego cierpi na hemoroidy. Ja szukam jej w sobie, dlatego noszę maskę bez otworów na oczy.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 152

Właśnie mi się przypomniało, że w zeszłym roku, tuż przed wigilią, ktoś krakowską szopkę odarł z cynfolii. A tak pięknie się mieniła w świetle choinkowych lampek. Teraz rozumiem, skąd wzięli materiał na zrobienie Korony Przechodniej. Jakiś czas temu uknuliśmy spisek ustanawiający obyczaj codziennej koronacji. Odbywa się to następująco. Korfanty zakłada na środkową lampę abażur z grubej dykty, pozostałe gasi, żeby całe światło koncentrowało się w jednym punkcie na dole. Pod nią Maurycy kredą kreśli krąg na podłodze i w samym środku dodaje mały krzyżyk. Genowefa wiesza w rogu sali listę pensjonariuszy, a Zenobiusz z przeciwległego strzyka śliną, starając się trafić w swoje nazwisko. To mu się nigdy nie udało, więc walczy z narastającą frustracją. W czyje trafi, ten zakłada koronę i przez piętnaście minut stoi w kręgu, wyszeptując maksymę Kaliguli – Oderint, dum metuant. Cała reszta naszej grupy rozpierzcha się po ciemnych kątach, z których błyskają jedynie nienawistne spojrzenia i rozlega się złowróżbny syk motłochu. Potem wszystko sprzątamy i udając chronicznych katatoników, w łóżkach czekamy na salową.

Wasz Minotaur (Rex)

DZIEŃ 153

– K…wa mać! – wykrzyknął Krystian gdzieś około trzeciej w nocy, a echo przetoczyło repliki wulgaryzmu przez nawę główną, transept i krużganki Świętej Katarzyny. Siostry Sercanki wtedy już spały i ten krzyk rozpaczy nie zbrukał im poduszek. Śniadanie więc podały bez dąsów: świeże bułki z masłem, pomidorem i zbożową kawę. Przed pierwszą wizytą Ojca Świętego, jak zwykliśmy wprzódy ku chwale partii, dekorowaliśmy miasto, przemalowując rewolucjonistów, działaczy i agitatorów na świętych i archanielskich wojów. A to brodę jednemu, a to długą szatę, niekiedy wystarczyło otoczyć nimbem facjatę. Dawaliśmy radę, wiedzeni nadzieją na zniesienie cenzury i swobodę wyrażania uczuć religijnych. Tylko święty Florian sprawiał kłopoty. Nie dość, że bez brody, to jeszcze z czerwonym sztandarem, wiec ciągle wychodził rewolucjonista i ni cholery nie emanował świętością. To właśnie Krystian (Dekorator Świąt Państwowych) mozolił się z Florianem i opadłszy z weny, zaklął siarczyście. Po latach, wiedziony porywem wściekłości, chciał dla córki  na dykcie wymalować hasło „Wypier…ać”, ale wyszło mu „Zdrowaś Maryjo”.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 154

Na pytanie: „Czy w trosce o czystość ludzkich myśli należy zakazać orłom srania w locie?” dziewięćdziesiąt dziewięć procent ankietowanych odpowiedziało: „Nie mam zdania”. Byliśmy głęboko zawiedzeni tą obojętnością respondentów. Kierownik Zakładu Psychologii Głębinowej, zwanej w naszym środowisku wieżą wysokich ciśnień, w poszukiwaniu przyczyn podjął się ekstraordynaryjnej analizy zjawiska. Wykazał, że prawie każdy widział orła, ale wyłącznie na kanale Discovery, nie odczuwa więc obawy przed zbrukaniem. Ponadto u nas orzeł kojarzy się z godłem państwowym i łączenie go z defekacją, uaktywnia w mózgu prawy zakręt czołowy dolny (potocznie zwany cenzorem), co powoduje wyrzuty sumienia połączone z chwilowym zamarciem w bezruchu, a to ułatwia orłom celowanie. Jedynie nieletni Przemek, który jest anarchistą, zareagował pozytywnie i na końcu ankiety, w rubryce Inne, wpisał „Sram na godło”. To jednak jest klasycznym przykładem odwrócenia kota ogonem, zmienia bowiem przyjęte na początku warunki brzegowe eksperymentu. Ja, na wszelki wypadek, nie ruszam się z domu bez kapelusza.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 155

W toku ewolucyjnych przemian doszliśmy do takiej doskonałości, że rodzimy się przepełnieni wiedzą. Skutkiem tego, zmysły już nam nie służą do chłonięcia wrażeń, ale do artykułowania wyrażeń. Różnica między wrażeniem i wyrażeniem, jak sama nazwa wskazuje, zasadza się na ich ukierunkowaniu. Oczy już nie chłoną widoków, a powołują je do istnienia, widocznym staje się więc wyłącznie to, na co ktoś aktualnie patrzy. Nos niczego już nie wącha. Służy do kręcenia na jakość towaru i usług. Smak wysubtelnił się do tego stopnia, że stał się wyłącznie artystyczny i nie tyle jest instrumentem recepcji arcydzieł, co narzędziem ferowania koncepcji. Każdy bowiem stojąc przed obrazem, ma swoją i ciamka ją z ukontentowaniem. Z uszami zrobiło się całkiem niedobrze. Ponieważ w trakcie dyskusji nikt nikogo już nie słucha, stały się zbędne i całkiem zanikły na rzecz rozrostu narządów mowy, od dawna noszącej znamiona logorei. Podejrzenia, że ma to coś wspólnego z ojcem naszej literatury Mikołajem Reyem, albo z żeglarskim logiem rei, uznano za nieuzasadnione i defetystyczne. Ja uważam natomiast, że jest zupełnie inaczej.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 156

– Zrozum Andrzeju, że nierówne tempo ewolucji skutkuje zgubnymi dla kultury procesami – przekonywał mnie profesor Lorenc przy śniadaniu. – Gdy genetyczna nie nadąża za kulturową, dochodzi do niewspółmierności wysublimowania i genialne idee w toku nieporadnej obróbki materii topornieją, czego skutkiem jest pokraczność artefaktów. Gdy genetyczna kulturową pozostawia w tyle, rodzą się arcydzieła pełne elegancji, ale głupie jak but z lewej nogi. Gdy obie toczą się równo, nic się nie rodzi, nikt bowiem niczego nie potrzebuje, nie odczuwa żadnych napięć, rozterek, pragnień ani dążeń. Wobec powyższego wiotczeją zarówno ciało, jak i umysł, a z pandemii atrofii ocaleje jedynie otchłannie żarłoczne oko i dwa mięśnie prawego kciuka do naciskania guzika w pilocie. Stanie się tak, gdyż przyroda rządzi się ekonomią i w dążeniu do doskonałości eliminuje to, co zbędne. Dlatego, mój drogi chłopcze, będą się rodzić pojedyncze palce z okiem zamiast paznokcia. – A na czyj obraz i podobieństwo, profesorze? – spytałem. – Nie mam pojęcia – odrzekł i przełączył kanał. Oglądaliśmy w milczeniu, pomlaskując z cicha.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 157

– Towarzysze! Gdy naród ciemięży puchlina pamięci, zainfekowani, nie mogąc niczego zapomnieć, cierpią katusze. Musimy wszystko wyrzucić z głów! W trosce o obywateli Państwowe Zakłady Mentalnych Eksmisji pracują w pocie czoła. Defetyści zaś oskarżają nas o ogłupianie narodu. Cóż jednak w tym złego – pytam – że ktoś ma pusto w głowie? Przecież każdemu, według potrzeb, dostarczymy gotowe zestawy. Informatycy wszystkich krajów łączcie się! Do nowego porządku społecznego dopasowujemy obyczaje i przepisy. W zakresie prawa cywilnego od dziś obowiązuje nowa definicja związku: memorialna wspólnota dysku zewnętrznego. W trosce o dobro przyszłych pokoleń wprowadzamy terror socdataisizmu! Wszystkie zasoby są publiczną domeną i ich ukrywanie na niezsieciowanej jednostce będzie podstawą do ubezwłasnowolnienia. Prywatna własność pamięci zostaje zniesiona. Precz z mentalnymi kułakami! Wiwat SocData! Wiwat! Skutkiem tego przemówienia Władysław został prezesem Przedsiębiorstwa Gremialnych Rozmyślań (PGR). Przychodzimy na siódmą i do piętnastej leżymy odłogiem, klikając.

Wasz niezapomniany www.minotaur.abc

DZIEŃ 158

To był dla mnie cios. Odzyskawszy zmysły, rozglądałem się wokół skonfundowany. Nie wiedząc, co stoi, a co leży, przekrzywiałem głowę w lewą stronę, a że błędnik był uszkodzony, nie mogłem z kierunkami dojść do ładu. Jestem materialistą głęboko wierzącym w równość wszystkich istnień, ale po kontuzji zacząłem odczuwać chuć adorowania wzniosłości. Ta zaś, z natury wertykalna, burzy mi światopogląd. W Boga nadal nie wierzę, ale zacząłem żarliwie kultywować w zakresie religii, jogi, higieny, równouprawnienia i uprawy psianki podłużnej (tak pięknie pnie się ku górze). W Centrali Zaopatrzenia Rolniczego kupiłem mechaniczny kultywator. Z Wojtkiem co niedziela jeździmy nim na zielonoświątkowe imprezy. Istne wariactwo. Chyba tylko Marta jest przy zdrowych zmysłach. Twierdzi, że historia nie istnieje, a nasze dryfowanie głową w lewo jest podświadomym wyrazem uczuć religijnych. Bzdura! Po prostu przekrzywił się napis „Arena historii – z powodu pandemii walki zawieszone do odwołania”. Stanąłem do kasy po zwrot za bilet i zanim doszedłem do okienka, zwiotczał mi bakłażan. Teraz nie wiem, co powiem w domu.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 159

Ponoć chodzi o to, że jesteśmy swarliwi i nikt nie panuje nad tym rejwachem. Nawet gdy nie ma żadnej sprawy, o którą można by się wadzić, my się kłócimy o to, kto jest winny temu, że nie ma się o co spierać. Nic na to nie poradzę. Taka Gmina. Stan permanentnej niezgody doprowadził w końcu do tego, że wszyscy się obrazili i siedzą w domach. Ulice, place, zakłady pracy, sklepy, szkoły i kościoły do tego stopnia świecą pustkami, że burmistrz wyłączył oświetlenie, żeby nie marnować elektryczności. Gdybyż to na tym się skończyło. Pozbawiony adwersarzy autoizolant, kłóci się sam ze sobą. Lewa strona ciała protestuje przeciwko niesprawiedliwości prawej i odmawia współpracy, a prawa tłucze lewą oskarżając o lewactwo i zbydlęcenie. Przednia strona, od stóp po facjatę, czuje się postępową i oskarża tych z tyłu, za przeproszeniem, z odbytem na czele, że wstecznictwem hamują pochód ku przyszłości. To rzecz zrozumiała i nie wymaga argumentacji. Fraza „Odbyt na czele narodu” jest wystarczająco odrażająca. Wczoraj jakieś obce oddziały w maskach gazowych i kombinezonach otoczyły nas kordonem sanitarnym.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 160

– ! – wyrwało mi się przy skrollowaniu wydarzeń. To wyrażenie stosunku do świata było dobitne w swej jednoznaczności. Jeszcze nie rozumiałem jego doniosłości, jest jednak faktem, że wobec przemian, jakie się dokonały w mojej mentalności, tę esencję frazy w wołaczu muszę uznać za przeczucie nowych lingwistycznych obyczajów. Dawnymi czasy, żeby wyrazić zaangażowanie w podnoszoną kwestię, na końcu frazy wartościującej dodawałem znak „!”. Na przykład czule do dziewczyny: – Kurde, aleś ty zaje…ście piękna! W cyrku zachwycony magiczną sztuczką: – Ja pier…olę, ale czad! Pryncypialnie do adwersarza: – Wypier…laj!,  albo skonfundowany na lekcji matematyki – Ni ch…ja, nic z tego nie czaję!, czy w świętym oburzeniu pod kościołem: – Idźcie ode mnie precz grzesz…cy! Usunięcie z tych wyrażeń wykrzyknika czyniłoby je nieznośnie miałkimi. Dzisiaj wszystko, co przed wykrzyknikiem, tak naprawdę jest już bez znaczenia. W swoich wypowiedziach daję bowiem wyraz swej wrażliwości lub świętemu oburzeniu wobec głupoty, chamstwa i niesprawiedliwości, a do tego sam „!” wystarczy. No, może czasami „…!”.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 161

Stał się tak doskonały, że już niczego nie potrzebował i do niczego nie dążył. Co chciał, to osiągnął i to jeszcze w kwiecie wieku. Nawet miejsca i chwile stały się tak mu uległe, że przybiegały na zawołanie i się ścieliły usłużnie pod stopami, garnęły się na podorędzie i roztaczały bezkreśnie przed oczyma. A on syty dni i zdobyczy – wiotczał. Wszystkie bowiem jego władze, prerogatywy i instrumenty miały tę przypadłość, że nabierały mocy w pocie czoła, a odłożone na półkę kapcaniały. Ot, taka ewolucyjna niedoróbka. Z początku mniemał, że tak jak kiedyś, zachowa żywotność dzięki tytulaturze, którą się obkładał jak struchlały linoskoczek poduchami, ale wtulony w jej atłasowe miękkości, tym bardziej gnuśniał. Ba! Gdybyż to tylko jemu się zdarzyło. Toczeni zarazą wzajemnej zawiści, wiedzeni natręctwem małpowania krezusów i łasi na samozachwytne uniesienia wszyscyśmy stali się pijani sobą. Praojcowe świętości ciamkaliśmy bezzębnymi duszami, aż rozum nam spleśniał bez reszty. Nie było już między nami ani jednego trzeźwego, nikogo, kto zagrałby larum. A przecież Panbóch nie pierdoli głupot.

Wasz utulony Minotaur

DZIEŃ 162

W pracy cierpię katusze. Od poniedziałku gnębi mnie wstydliwa dolegliwość – syndrom uciekającego jądra. Nie! Nie chodzi o genitalia, ale o istotę, czystą postać rzeczy, zjawisk, idei i myśli, która w trakcie pogoni za codziennościami obrasta szpejem oczywistości, lepiszczem leniwych zwyczajów, śmieciami gotowych, eleganckich formułek, a sama czmycha gdzieś w głąb tak, że dopaść jej nie podobna. Raz już myślałem, że pochwyciłem, więc łapczywie ścisnąłem i z lubieżnym grymasem posesora przygarnąłem do piersi – a tu nic! Sama skorupa. Śliczne toto jak carskie jajo Fabergé, ale puste. Wszystko ze środka czmychnęło i chichra się gdzieś po ciemnych kątach, wabiąc mnie syrenowato. Żaden ze mnie Ulisses, a i nie mam czym przywiązać się do masztu, więc ginę w topieli lubieżnych nawoływań. Gdzieś koło czwartkowego popołudnia mnie zaswędziało, a w piątek, po robocie, zacząłem się łuszczyć na całego. Opadły ze mnie elegancje i pozy. Przez weekend, odarty z blichtru, próżnowałem w ogrodzie, packą tłukąc na odlew namolne muchy. W niedzielę po zmroku wzeszło czyste jądro świata, ale znikło, zanim się obejrzałem.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 163

Tuż pod moim nosem przechodzi równoleżnik. Właściwie, to nie przechodzi. Przecież nie ma nóg, a i spacery mu nie w głowie. Powinienem raczej powiedzieć, że blisko moich dwóch dziurek w nosie leży równoleżnik, ale to brzmi jakoś tak niezgrabnie. No to może: między nosem a ustami przecina mnie równoleżnik. Chyba brzmi lepiej i faktycznie to, co nad nim, coraz bardziej odcina się od tego, co poniżej. Od dawna borykam się z niejaką dezintegracją i miewam wrażenie, jakby nas było wielu. Z drugiej jednak strony, równoleżnik zdaje się być zbyt umowną demarkacją, żeby mógł mnie przeciąć. Już w sześćdziesiątym pierwszym Polański wykazał w filmie, że tępe ostrze to co innego niż ostry nóż w wodzie, ale ja twierdzę, że w praktyce i tak na jedno wychodzi – niczego nim nie ukroisz. Na tym nie koniec z odmiennościami. Kiedyś zauważyłem, że nożyce inaczej leżą na krawędzi niż na środku stołu. Jakoś tak bardziej intensywnie. Sam staram się leżeć sztywno w obawie, że równoleżnik zawieruszy mi dziurki i popadnę w kompletne rozproszenie, a to by mnie zabiło. Dzisiaj Miłka przyniosła świeże kwiaty i wstawiła do wazonu nade mną.

Wasz nieodżałowany Minotaur

DZIEŃ 164

Wszystko dzielił na to, co konieczne, ewentualne oraz zaniechane dla utrzymania równowagi wcieleń. Tych pierwszych nie było wiele. Ot, kilka w tygodniu, a niekiedy mozolił się nad jedną niezbędnością tak długo, że gdy w końcu dopinał celu, nie był pewny zgodności dzieła z intencjami. Oddychał, jak każdy, instynktownie. Gdy jednak podjął namysł nad ultymatywnością wentylacji, zanim swe dywagacje skonkludował, był bliski uduszenia. Warto było jednak podjąć ryzyko. Od tego czasu oddychał, jeśli nie mniej zwierzęco, to na pewno w bardziej światły sposób. Najwięcej wokół miał ewentualności odłożonych do późniejszego rozważenia i muszę przyznać, że napiętrzyły się tego z latami takie sterty, iż spoza nich nie było widać świata. W to całe intelektualne gospodarstwo, wraz ze słabnięciem pamięci, wdało się jakieś zapętlenie. Zdarzało się, że smakował słodycz odkrycia, by zaraz potem odnaleźć odnośne, a zapomniane już notatki. W takich razach euforię zastępował rumieniec wstydu, a on, zniechęcony, milkł na długie godziny, aż zupełnie zaniemówił. Choć mieszkał tuż za ścianą, wszyscy myśleliśmy, że nie istnieje.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 165

Raczej niechcący, niż w niecnym zamiarze, panna Aleksandra mroczyła nasze zmysły. Zresztą niewielu spośród nas miało świadomość tego, co się dzieje, wiec oczarowani i nieco skonfundowani, milczeliśmy zawzięcie. Było w tym milczeniu nieco wstydliwości, ale więcej skrycie hołubionych nadziei. Na co? Nikt z nas nie wiedział, a nawet chyba bał się dowiedzieć. Poza tym nadzieja wyartykułowana, sprowadzona do konkretu i zawarta w słowach, jest odarta z wszystkich ewentualności. Przy tej zmilczanej wygląda żałośnie jak pusta ostrewka w oczekiwaniu na sianokosy. Zresztą, panna Ola zdawała się nie oczekiwać żadnych deklaracji, awansów ani poetyckich turniejów. Gdy na kogoś spojrzała, to jakby na przestrzał, a taki przestrzelony broczył domysłami i też milkł na długie tygodnie. Nie wiadomo czy go zatkało, czy może zbaraniał wobec mysterium tremendum et fascinosum. Wezwany na ratunek ksiądz proboszcz niewiele miał do powiedzenia. Wprawdzie łacinę miał w seminarium, ale wszelkie fascynacje przerażającą tajemnicą miał już za sobą i zdążył zapomnieć tak jedno, jak i drugie.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 166

Maurycy odęty doskonałością milczał, choć wcale nie był Wszechświatem. To zrozumiałe. Gwoli czego bowiem i z kim miałby dyskutować, skoro wszystko już dawno uzgodnił z sobą samym? Był w ogrodzie jedynym pośród miłorzębów, forsycji, wiciokrzewów i całej tej chwastowej hałastry. Wiele lat temu, wiedziony zazdrością o nasturcję, zzieleniał i już nie było sposobu, żeby się odróżnił od otoczenia tak, jak na to w swoim mniemaniu zasługiwał. Od tego czasu nikt nie powiedział o nim w liczbie pojedynczej ani po imieniu. Co tu ukrywać. To go piekło do żywego, miał bowiem świadomość swej wyjątkowości. Cóż, nie on jeden. Wszyscyśmy niepowtarzalni. Całe życie walczymy, żeby nas ten lub ów zauważył. Niektórym nawet to się udaje na jakieś piętnaście minut (niekiedy z okładem), ale najczęściej przed niewielkim audytorium lub na przedostatniej stronie i to tuż po śmierci, zanim wymiotą z nas pamięć do czysta. Teza, że nasza niedostrzegalność jest skutkiem zarazy albo niesprawiedliwością losu, nie znalazła potwierdzenia w żadnym z przeprowadzonych eksperymentów. Maurycy to odkrył i uciekł w milczenie.

Wasz M.

DZIEŃ 167

Było ich dwóch: wariat i głuchy. Mieszkali po sąsiedzku w całkiem znośnej zgodzie. Wariat najdziksze wyprawiał swawole, a głuchy śmiał się zeń do rozpuku. Ten pierwszy, wiedziony domniemaniem, że ukrywają przed nim prawdę, wszystko co wpadło mu w ręce, brał na przesłuchanie. Widziałem go kiedyś z kamieniem przy uchu. Miał minę skupiona i lekki obłęd w oczach jak, nie przymierzając, Gilles Deleuze na kazaniu, gdy podjął podejrzenie, że w tej perle fantazmatycznej homiletyki, mimo jawnej chaotyczności, musi się skrywać jakaś, choćby najeżona dywergencjami i oscylacyjnymi bifurkacjami logika. Ten drugi wierzył tylko w to, co mógł zobaczyć i dotknąć. W oparciu o własne doświadczenie twierdził, że Wszechświat milczy jak zaklęty, a wszelkie gadki o celowości jawnie nazywał narkotykiem, nynającym umysły zbyt tchórzliwe, by stanąć twarzą w twarz z czystą faktycznością. Wariat zginął w lawinie, wsłuchany w polifonię lecących kamieni. Głuchego przejechał tramwaj, którego nie słyszał i był gotów dowieść, że nie istnieje. Na grobie jednego położyłem kamyk, a na drugiego pozytywkę.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 168

Niepomny ostrzeżeń przycupnąłem w cieniu bramy. Urynowe ślady precyzyjnie wyznaczały terytorium ludzkiej zwierzęcości. Zaiste, trudno tu być mędrcem, czy wzorem dawnych Semitów wieść filozoficzne spory ze starcami. Zapędzeni w kozi róg, leżą zakutani w bezdomność, każdy osobno, ze swoją pustką w głowie. Ten zaułek wbrew powszechnemu mniemaniu nie był ślepy. Każdy mój ruch, każdy grymas twarzy, chwytał żywym spojrzeniem. Zatrzaśnięty, ale nie na głucho, był zbudowany z czystego słuchania. Karmił się czerstwymi kromkami postękiwań, nieświeżym oddechem i gorącą zupą jękliwej skargi. Ach, czegóż te ściany nie słyszały! Były nasączone szeptanymi historiami bardziej niż biblioteczne regały. Tutaj, pomiędzy liszajami łuszczącej się lamperii, toczą się prawdziwe dzieje ludzkości. Wiedziony chorą ciekawością, przyłożyłem ucho tuż nad posadzką. – Odejdź – usłyszałem. Wyszedłem na ulicę. Usiadłem w bramie i wystawiłem opuchnięte stopy do promieni marcowego słońca. Jakiś kretyn zaglądnął mi w oczy i zassany wirem katarakty runął w moje odmęty. Potem już nigdy go nie widziałem.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 169

– Ty szczebioczesz? Jak ci nie wstyd! Gdy tysiące się zaprzepaszczają, a dziesiątki tysięcy ronią resztki latami ściubionej godności, wobec zezwierzęcającego bólu nawoływań trzebionych wymuszaną przez praktykantów trzeźwością, ty szczebioczesz? Jakim prawem? – się pytam. – jaką koleją losu? Wobec jakich gwiezdnych spekulacji uzurpujesz sobie prawo do szczebiotliwej, a pustej poufałości z powietrznymi rajcami o furkliwych myślach, co łechcą same siebie polifonicznością? Któż dał ci prawo do przepoczwarzenia prostych, zakurzonych układanek, co trzymają straż nad spokojnym snem infantek, w przesublimowane arabeski zdziwień? Gdy one, zauroczone twą karkołomną wzniosłością, bezpowrotnie tracą nieboskłonność, ty szczebioczesz? Zamilcz, podły! Zapadnij się w swoją niezwyczajność i odejdź w zapomnienie. Nic ci po czyjejś pamięci, boś jej nie godny, wszawy przemijalcu stroszony nieśmiertelnością! – Dużo gadasz jak na niewprawnego w mowie – odpowiedziałem. – Ja co rano, ocknąwszy się z cienia, patrzę prosto w oczy zwiedzionym meandrytom i razem z nimi do wieczora poluję na Echo.

Nazywam się Minotaur i takich jak ty podniebnych fastrygantów zjadam na śniadanie. (Zbłądziłem w perorze).

DZIEŃ 170

Rozpaplaliśmy rzeczywistość na drobne i teraz trzeba wszystko budować od nowa. Chyba nikt nie pamięta od czego się zaczęło to ściubienie widoczków, sensacyjek, skandalików i ciułanie kpin, oburzeń i pustych zachwytów. Te dwa ostatnie były najbardziej trujące, bo każdy z nas miał swoje zdanie. Jeden więc obiekt skandalizujący był jednocześnie godnym adoracji i to we wszelkich możliwych odcieniach sprzeczności. Już nam się nawet nie chciało o nie kłócić, więc paplaliśmy o tym wszystkim tak, jakbyśmy zapomnieli, że słowa rodzą światy ciężarne realnością. Z ust nam wylatywały stada rozćwierkanych wróbli dotkniętych ślepotą, roztrzaskiwały się o pobliskie ściany i padały martwe na ziemię. Walało się tego pod nogami miliony i nikt nie miał pomysłu, co z nimi zrobić. W końcu tak się nawarstwiły, że sięgnęły nam aż po dziurki w nosie. To jednemu, to drugiemu, zaczęły wpadać do rozdziawionych zdziwieniem ust. Takie słowo jednak, co się nafruwało i martwe wpada z powrotem do gniazda, przynosi z sobą zarazę bezpłodności. Sprawdziłem wszystkie jeszcze niewyklute. Faktycznie. Są puste.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 171

W naszej kamienicy mieszkają obok siebie mędrzec, głupiec i pracoholik. Ta koincydencja wygląda na splot złośliwości Furii, Nemezis i wrednej Jolki. Pewnie namieszała coś w Meldunkowym i doprowadziła do ich kolokacji. Ale do rzeczy. Mędrzec wymyślił, pracoholik wykonał, a głupiec zaczął wdrażać do codzienności antypoślizgową poręcz przy schodach, żeby dzieciarnia po niej nie zjeżdżała z kwikiem, piskiem i łomotem, co wszystkim trzem darło nerwy na strzępy i oburzało do rozpuku. Pierwszy smarkacz rozdarł spodnie z góry do dołu, drugiego wyrzuciło na progu zwalniającym i wybił sobie lewy trzonowy, a babcia Helena z ostatniego piętra, schodząc do sklepu po mineralną, tak przywarła do chropowatości, że się nie mogła ruszyć z miejsca. Zanim ją znaleźli, była bliska omdlenia z odwodnienia. Burmistrz, żeby ich zneutralizować, dokwaterował im Majkę aktywistkę, która wróciwszy do nas po studiach, protestowała przeciwko wszystkiemu. Niestety skutek jest odwrotny. Skumała się z nimi i teraz w czwórkę, złowróżbnie furkocząc połami szlafroków, ganiają po mieście jak jeźdźcy apokalipsy.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 172

Odkąd nikt już nie mówi swoimi słowami, zdarza się to dość często. Nie chodzi tutaj tylko o oddzielenie autora od artykulanta, co faktycznie w teatrze zdarza się nagminnie. Tam dramaturg konstruuje literacki półprodukt, który osiąga pełnię wyrazu w ustach aktorów, a ci prześcigają się, kto z tych fraz zrobi precjoza. My zaś – widownia – płaczemy rzewnie ze wzruszenia, zachwytu, strachu lub śmiechu. Trochę inaczej jest wśród erudytów. Oni, żeby pozostać erudytami, muszą przemawiać cudzysłowami. Bez tego mówią jak normalni ludzie, tracąc splendor oczytania. Na widok cudzysłowu dostają ślinotoku i na tej wydzielinie już niejeden doślizgał się do kariery. Zupełnie inaczej sprawy się mają w zakresie homiletycznych peror zrzucanych na głowy wiernych z przyołtarzowych piedestałów. Tutaj słowa ponoć również są cudze i to z gwarancją imprimatur, ale bez cudzysłowów. Te bowiem bywają znakami zawieszenia pewności lub powagi, w kościele kategorycznie wymaganych (wątpić lub chichrać się można na bazarze). Ostatnio zauważyłem, że pod obstrzałem tych cytowań mój świat też robi się jakiś nieswój. Pitu, pitu, trallala!

Wasz Minotaur

DZIEŃ 173

Pisząc o milczeniu, biję się z myślami. Jest w tym bowiem jakaś skaza fałszywości, że ktoś kogoś przekonuje o wyższości biernych spojrzeń nad wrzaskiem niezgody. Milczał ojciec, by ciężarem wypowiedzi nie zdusić kiełkującego gaworzenia. Mama miała zwyczaj przemilczania dziecięcych przewin, kokosząc mi wszechświat do życia. Wobec drogowego wykroczenia milicjant milczał, bo spieszył się do kolejki po karpia i mu się nie chciało zajmować pierdołami. Profesor milczał bezradnie wobec bezbrzeża głupoty i do dzisiaj nie wiem, czy ten poblask rumieńca na jego policzku był wstydem za mnie, czy początkiem gorączki. Umarł po niedługim czasie. Odkąd Adonai ubzdurał sobie wolną wolę ludzkich istnień, jest zdecydowany przemilczeć całą wieczność, bylebym przed nim nie czapkował. Myślał by kto, że to jakaś różnica. Gdy stojąc na szczycie Szpiglasowego, wywrzaskiwałem mu w zimną beztwarz moje trzewia, nie odezwał się słowem. Kątem oka zobaczyłem na prawo od buta kamyk, którego na pewno wcześniej nie było. Czy może być pewniejszy dowód na jego istnienie? Nie mam pojęcia, więc piszę o milczeniu.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 174

W naszej gminie świat tak jest skonstruowany, że kiedy wszyscy milkną, zatrzymuje się w bezczasie. Na przykład: gdy Waldek mówi, to wszyscy wiemy, słowo po słowie, kiedy zaczął, a kiedy skończył zdanie. Nawet gdy czekając na otwarcie monopolowego, milczy znacząco, to tak, jakby tykała bomba zegarowa. Gdy jednak nikt nic nie mówi – czas głupieje, rozpierzcha się na boki, pieni się bezradnie i bąbelki zdarzeń w ciszy pękają bez ładu ni składu. Żeby zapewnić gminie dobrostan, burmistrz zarządził powszechne gadanie zgodnie ze ścisłym harmonogramem. Straż miejska poprzez telefony prowadzi permanentny nasłuch i gdy ktoś zapomni się w milczeniu, dostaje ostrzegawczego SMS-a. Taki delikwent rzuca wszystko i dynamicznie peroruje o tym, co ślina mu przyniosła w darze. Zegary pobudzone mową nadganiają opóźnienie i wszystko toczy się jak wprzódy, ku świetlanym zamierzeniom. W sąsiedniej gminie zaniechali gadania i zamarli w bezruchu po wieczność. Pewnie jeszcze pamiętacie, że spośród nich uratowała się tylko Marysia, która po występie w programie „Diamenty z prowincji” wybiła się i wyjechała.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 175

Wiedziony lekturą Hiobowych lamentów, zbudowałem sobie pustynię, żeby otoczyć się świętym spokojem. Ma ona bowiem to do siebie, że milczy i pozwala się wiatrom przesypywać tam i na powrót z obojętnością godną filozofa. Wśród miliardów ziaren złotawego piasku nie ma takiego, które by nie przewędrowało jej od krańca do krańca i nawet jeśli popadnie pośród obcych, i tak pozostaje nieodróżnialne. Gdy masz pośród siebie takiego odmieńca, co jest podobny jak dwie krople wody, to nie ma nawet jak się pokłócić. Trochę mi ten przykład z kroplami nie bardzo się udał. Mieszkańcy pustyni myślą, że krople wody to przeźroczysty piasek i mają tendencję do ich przebóstwiania. Choć ich tutaj nikt nigdy nie widział, wierzą w nie jako niematerialne, świetliście spadające z niebios wyższe jestestwo. Pustynni materialiści zaś twierdzą, że jest to kłamstwo rozpowszechniane przez kapitalistów gwoli ogłupiania ziaren. Kiedyś pływając w oceanie, słyszałem odwrotne tłumaczenie, że wiara w piasek to denna głupota. Ja, drzemiąc na plaży, milczę, nurzam stopy w piasku, popijam San Pellegrino z lodem i poprzestaję na bezstronności.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 176

Wdrożone w arkana narodowej szczujni Słońce świeciło selektywnie to na jednych, to na drugich w zgodzie z tym, kto akurat pływał po powierzchni zdarzeń. O tym Wam pisałem wiele dni temu. Potem podjąłem podejrzenie, że fakt, iż nikogo nie widzę na ulicy, niekoniecznie jest skutkiem powszechnej kwarantanny. Faktycznie, przechodząc przez pusty Rynek Główny sam jak niedwuznacznie wzniesiony palec, miałem dziwaczne poczucie, że poruszam się w ścisku. Mietek z Wydziału Antropologii Ewolucyjnej wymyślił nawet taki banialuk, że wobec szerokiego spektrum fal elektromagnetycznych każdy z nas przysposobił sobie jego fragmencik. Skutkiem tego staliśmy się niewidoczni dla wszystkich, poza znajomymi na Facebooku. Całą resztę populacji można miedzy bajki włożyć. Mietek wiedziony logiką teorii sprawdza obecnie czy ci niewidzialni i niewidzący należą do tego samego gatunku. Wybrałem się kolejką na Kasprowy. Jechałem pustym wagonikiem. Na szczycie ni żywej duszy (jedynie kurteczka po Zdzisi i szklanka niedopitej herbaty z rumem), a i tak musiałem łokciami przepychać się do widoków.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 177

W czasie choroby stało się dla mnie jasne, że w dziedzinie realności jawa nie dorównuje majakom. Chociaż z drugiej strony nie jestem do końca o tym przekonany. A jednak. Nigdy nie zrywałem się od codziennych zajęć tak zlany zimnym potem strachu, jak ze zmiętoszonej pościeli w środku nocy. Nawet gdy spóźniony do szkoły, w ostatniej chwili śmiałym skokiem dopadałem uciekający tramwaj (ach, gdzie te czasy!), to serce mi tak nie waliło, jak wobec sennego poczucia obecności wcielonego Zła, co się zagnieździło u mego wezgłowia w niebezpiecznej bliskości stojaka z kroplówkami. Gdybym więc miał oprzeć te dywagacje na mojej reakcji na wydarzenia, to muszę przyznać, że na jawę reaguję co najwyżej naskórkowo. Niejeden zaś sen przeorał mnie do wnętrzności. Miewam też sny gloryfikacyjne, podczas których taplam się w tysięcznych aplauzach wzbudzonych mym perlistym trelem, bohaterskim czynem lub podniebną woltą. Niestety wszystkie kończy prostacki dźwięk budzika. Potem przez cały dzień czuję się niedowartościowany. Cóż. W głębi duszy jestem malkontentem i nieuleczalnym konformistą.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 178

Spotkaliśmy się na cmentarzu w Pradze, żeby ustalić język negocjacji znaczeń. Szlomo zaproponował esperanto. Nie dlatego, że jest międzynarodowy, ale że prawie nikt już go nie rozumie. Będziemy więc mogli stabilizować znaczenia klauzul negocjacyjnych, rozpoczynając prawie od zera. Niestety to się nie udało. Wprawdzie bez większych potknięć i niesnasek uzgodniliśmy warunki wstępne, lecz gdy doszło do wdrażania paragrafów, nie rozumiejąc esperanta, każdy stosował je inaczej. Matylda postawiła wniosek, by dążyć do jednoznaczności i przy okazji posprzątać tę całą stajnię Apolla, co wiele gada i ludziom w głowach bałagani. – Po co i na co ten cały galimatias zdziwień, domysłów, niedopowiedzeń? – pytała. – Koń jaki jest, każdy widzi. Nie ma potrzeby ubierać go w pantalony poetyckich wzruszeń. „Pegaz” niech znaczy: przedsiębiorstwo gazownicze, a nie jakieś skrzydlate bydlę, co tylko zwodzi na manowce poetów i innych darmozjadów. Olga Tokarczuk niedwuznacznie zdiagnozowała u niej ciężką chorobę dosłowności. Ja znów się ukryłem w labiryncie i gubię pogoń, lawirując między półsłówkami.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 179

Ścigały nas hordy polonistów i czyścicieli obyczajów. Gdy dopadali niedosłowność, wulgaryzm lub niedocieczoną etymologię, tłukli je na odlew słownikami. Galopując z wywieszonym językiem poprzez pokrętne korytarze, balansowałem jak na linie pomiędzy bełkotem i banałem. Wiedziałem, że się nie odważą podążyć na mną. Ukryłem się w gąszczu znaczeń jak partyzant w leśnych ostępach, mając nadzieję, że zbaranieją wobec opcjonalności rozumienia. Czmychając za frazeologiczne winkle, rzucałem im pod nogi kłody. Najpierw „przygodny”. Poszeptali i uzgodnili, że zapewne chodzi o objawy godności u przydupasów prezesa. Zgubili trop. Potem nabazgrałem na ścianie „pokrętność”. Wyszło im wyprowadzenie narodu na prostą po zakrętach historii. Gdy puściłem wraz z echem „gotycka strzelistość wiewióry”, przyjęli to radośnie za zachętę do polowań na nadrzewne gryzonie. Im większą wymyślałem głupotę, tym głębiej grzęźli w domysłach, aż padli z wyczerpania. Dla pewności jeszcze obszczałem teren sążnistością werbalnych wypoczwarzeń i syty zemsty ułożyłem się do snu. Śnił mi się błękitny Nil.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 180

Gdy wszedłem do pracowni, wszyscy jak na komendę spojrzeli ze zdziwieniem. Wiesiek powiedział, że jestem taki, a Mirka, że owaki. Tomek uważa, że jestem gejem, a Stefa, że nie. Raczej, że pochodzę z Betlejem, taki niby jestem nimbowaty. Bogna ma mnie za artystę, ale Masza wprost przeciwnie. W tej mnogości różnych spojrzeń w końcu zbiorczo uzgodnili, że cały jestem jakiś taki nie wiadomo jaki, pozbawiony właściwości, jakbym się urwał z książki Musila. Nie ma we mnie nawet sprzeczności, o które można by zahaczyć. – Szkoda czasu na domysły – zawyrokowali. Trochę było mi nieswojo, że ich nie interesuję. Wreszcie jednak się zgodzili, żebym stanął i powiedział, kim naprawdę jestem, (jakie cechy, przymiotniki, stwierdzenia i definicje określają moje bycie), a oni to przyjmą za dobrą monetę. Rozpocząłem z wielką swadą, ale zaraz się zaciąłem. Stoję i milczę. Coś tam dukam, ale nie wiem, co im wszystkim mam powiedzieć. Może ktoś z Was mi pomoże? W końcu Wiesiek nie wytrzymał i rzekł, patrząc prosto w oczy, że to w sumie bez znaczenia. Odwrócił się na pięcie i powrócił do swojej roboty.

Wasz zagubiony Minotaur

DZIEŃ 181

To już postanowione. Kończę z pogonią za uciekającym horyzontem. Muszę przerwać te igrzyska, w których moi przodkowie, począwszy od wujka spod Radzynia (co to jechał w świat furmanką i wrócił napuchnięty widokami), potracili majątki, zdrowie i rozum. Teraz niech szanowny pan Widnokrąg łaskawie sam się pofatyguje, ruszy tyłek i spróbuje mnie dogonić, a ja będę czmychał w dal, lawirując (dobrze wiecie, że prostolinijność mi nie w głowie). Niestety problem ujawnił się na samym początku: nie mam dokąd uciekać. Dokładnie to sobie zmierzyłem. W miejscu, gdzie stoję, zawsze jest koniec. Dalej nie ma już nic. Kiedyś, gdy pod opieką siostry Teresy leżałem na sali sto siedemnaście, prawie mnie dopadł. Był tuż, tuż u wezgłowia, ale się wymigałem i jak niepyszny mełł obelgi, przesuwając paciorki kradzionego różańca. Gdy tylko mnie wypisali, czmychnąłem wsobnie. Teraz z ukrycia go obserwuję, jak rozgląda się bezradnie na boki. Szuka mnie wszędzie, nawet pod podłogą, podejrzewając, że przycupnąłem obok zeschniętego truchła zeszłorocznej myszy. W końcu zrezygnował, odwrócił się na pięcie i znikł za samym sobą.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 182

– Rozpier…liło mnie na strzępy – wyznał ksiądz proboszcz, wychodząc z kasyna. Wcale nie był hazardzistą i nie oddawał się grzesznym zachciankom, nie stracił więc niewinności ani pieniędzy na remont zakrystii i organów. Odwiedził tu brata, który jest krupierem, żeby spytać jak ten się miewa. Każdy ma swój zawód taki lub owaki (miłosny czy zarobkowy) i jakoś sobie z tym radzi w życiu, a gdy brat zaglądnie i spyta: – Jak leci w pracy? Co słychać u twojej kochanki? – to człowiekowi jakoś raźniej. Co więc dobrodzieja tak poruszyło? Po wczorajszej rozmowie z kalwinistą rozważał kwestię predestynacji i akurat przechodząc koło ruletki, zwrócił uwagę na pokrętność losu. Starał się jakoś dopasować twarze, ubiory, mięsistość ramion do rezultatów krupierskiego rzutu i zatrzymania się kulki w przegródce. Zobaczył jednego predestynanta do chwilowego szczęścia i wielkie rzesze potępionych. Z drugiej strony – pomyślał – gdybym przez wieczność miał stać przy ruletce i wciąż wygrywać, to bym się zesrał z nudów i ziewanie rozpier…liłoby mi mordę na strzępy. Wstał i wyszedł, a ja, drobiąc kroczki, pobiegłem za nim.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 183

Fakty i Mity z miarodajnych źródeł donoszą, że naukowcy wskrzesili Churchilla. Ten wstał, zapalił cygaro, wyszedł do kiosku kupić gazetę i przeczytawszy najnowsze raporty o wynalezieniu szczepionki na Covid, rzekł to, co kiedyś. Mimo objawów społecznej euforii spowodowanej tym obwieszczeniem ja muszę przyznać, że czuję się nieswój. Noszę w sobie dziwne poczucie, że będą mnie szczepić nie na to, co tak naprawdę mi dolega, ale nie chcąc stać się społecznym banitą, milczę. Nawet przed sobą boję się przyznać do takich myśli. Trzynastego grudnia wyjechały na ulice opancerzone Maluchy a ja plułem na nie ukryty za firanką. Jedenastego września osłupiały plułem na terrorystów w telewizorze. Dziesiątego kwietnia na widok złamanej brzozy zaschło mi w gardle, ale po chwili nazbierałem śliny i plułem dookoła, na kogo popadło. Pluję na czarnych i na tęczowych, na zacofańców i wykształciuchów, na lewo, na prawo, na Brexit, Nord Stream, Brukselę, Putina, na Mietka i Helę z trzeciego pietra, bo podejrzewam, że źle głosowali. Ta chroniczna nadczynność moich ślinianek pogłębia się z wiekiem i zdaje się być nieuleczalną.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 184

Faszysta z Polski i święta krowa z Indii po przepisowym okresie narzeczeństwa dali na zapowiedzi i się pobrali w katedrze pod jakimś tam wezwaniem. Papież Franciszek, gdy mu doniesiono, że tutaj dzieją się takie mezalianse, do reszty zbaraniał i zdruzgotany wyjechał na ryby. Nie łowił wcale, tylko siedząc w łódce na środku jeziora, dla świętego spokoju moczył wędkę bez haczyka. Gdy wypatrzyli go wierni z Wąchocka, lornetując pejzaże w czasie pielgrzymki, przysięgli Najświętszej Panience, że godnie upamiętnią to spotkanie. Przywożąc ziemię w reklamówkach, każdy ze swej rodzinnej zagrody oraz w walizce po dwie wyrwane z kościelnego muru cegły, w miejscu papieskiego wędkowania usypali wyspę, a na niej postawili Świątynię Świętego Spokoju. Od dnia konsekracji do sanktuarium walą wypełnione żarliwością tłumy z pieśnią na rozmodlonych ustach, a opiekunowie grup pielgrzymkowych za pośrednictwem megafonów trzymają jaki taki porządek w rytmice i melodyce śpiewów. Papież zniknął. Nigdzie go nie ma. Rzecznik prasowy Watykanu dementuje pogłoski, jakoby poprosił Dalajlamę o azyl.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 185

Był do tego stopnia artystą postępowym, że każdą kolejną pracą, rysunkiem, czy obrazem, a nawet najprostszym, nabazgranym szkicem burzył przyjęte wcześniej zasady, zaprzeczał wszystkiemu, co zrobił dotychczas i wykreślał nowe, zupełnie nikomu nie znane prawidła oraz horyzonty. Te ostatnie – muszę przyznać – nie tylko wyznaczał, ale zaraz po tym akcie demarkacji śmiało i nieodwołalnie przekraczał. A że rzeczy ulokowane poza horyzontem są dla zwykłych zjadaczy chleba niewidoczne, odkąd w swej twórczości, wypełniony pogardą dla czasów minionych, zaczął awangardzić, nikt żadnej z jego prac nigdy nie oglądał. Co więcej, ta niemożność dotknęła też jego. Stale przebywając poza widnokręgiem, nie znał swojego dorobku. Nie dbał o to. Przecież był wpatrzony w to, czego jeszcze nie było. Najbardziej mu chyba doskwierała zaściankowa zwyczajność jego cielesnej powłoki, która wprawdzie ulegała jakim takim zmianom, ale w tempie niezadowalającym i w sposób ohydnie przewidywalny. W końcu wiedziony koniecznością, wyszedł na tory, żeby rozbić tę skostniałość formy. Gdyby się nie ocknął, zginąłby na miejscu.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 186

Stanowiła jego odwrotność. Pogarda dla awangardy wypełniała ją tak szczelnie, że gdy widziała jakieś nowatorstwo, twierdziła, że tego nie ma lub że to nie jest prawdziwa sztuka i że urąga wzniosłości. Odkąd skończyła Wydział Malarstwa jako ulubienica komisji dyplomowej, zaczęła również gardzić zmianami zauważonymi u siebie samej. Wierzyła bowiem, że zgodnie z opinią pana promotora osiągnęła już doskonałość formy i (cytuję): „nie ma potrzeby burzyć tego, co pięknie ułożone”. Wprawdzie profesor mówiąc to, miał raczej na myśli jej dwudziestoczteroletnie ciało, które faktycznie zdawało się być wtedy hymnem ku czci Witruwiusza, ale sam przed sobą ten fakt ukrywał, niechętnie przenosząc wzrok z niej na bohomazy. Jak by nie było, od tego czasu stając przed lustrem, odtwarzała swój wygląd z dnia obrony. Niestety tak jak wszystko, co żyje, była dotknięta upływem lat i konieczne zabiegi restauracyjne dokonywane codziennie rano, wymagały coraz więcej fachowej roboty. W końcu opadnięta ze złudzeń zeszła do podziemi. Tutaj wieczorami razem słuchamy muzyki operowej sączącej się przez labirynty wentylacji.

Wasz zakochany Minotaur

DZIEŃ 187

Wirus znowu mutuje i trzebi nas z różnorodności. A tak byliśmy dumni z faktu, że nikt do nikogo nie pasuje. Różnice te pogłębialiśmy, aż znikło wzajemne zazębianie się grup społecznych, a nawet najbliższych członków rodziny. Każdy żył w odosobnieniu syty swej indywidualności i z niej wychylał się rzadko, zmuszony wyższą koniecznością, na przykład dania komuś w mordę. Twierdziliśmy gremialnie (o paradoksie!), że powtarzanie tej samej czynności jest niegodne człowieka. Nawet naukowcy porzucili logikę, dedukcję, indukcję i eksperymentalne testowanie hipotezy, bo bez powtórzeń nie istnieją. Nowe teorie się przyjmuje na podstawie ornamentalności jej przedstawienia lub bezczelności widzimisię. W tę właśnie naszą kochaną idyllę wdarł się wraży mutant i jak już wspomniałem trzebi, zrównuje, upodabnia tak, że jedno drugie małpuje. U mnie na dole, tu w labiryncie, znikła odmienność zakrętów, rozdroży, miejsc i sposobów ich poszukiwania, a wraz z nią rozkosz i pasja błądzenia. Jedna wielka poruta. Sprzedam go chyba developerom. Niech to przerobią na jakieś centrum handlowe lub osiedle bloków mieszkalnych.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 188

Strzygłem uszami jak popielica w czasie sianokosów, wymyślając psujące każdą, choćby najwyszukańszą rymowankę, najokropniejsze durnostojki. Przyszywana ciotka Genowefa wbrew nierozważnym współbrzmieniom wcale nie jest krawcową. Pracuje na walcowni jako suwnicowa, a że po fajrancie posuwistym krokiem podąża na wieczorek taneczny w osiedlowym klubie walca, jest tylko lingwistyczną koincydencją. Jej mąż Wodzisław nie pije wódki ani nie jest sławnym wodzirejem, wiec ma prawo być rozgoryczona i wymawiać mu przy każdej sposobności, że w okresie narzeczeństwa oszukał ją swoim imieniem. Innymi słowy, zwiódł na manowce. Ich syn Sebaliusz umęczony domowymi niesnaskami, zaczął studiować matematykę, żeby uwolnić się od wieloznaczności, lecz na co liczył, nie wiadomo. Pamiętam, że na seminariach odmawiał rozwiązywania rachunków prawdopodobieństwa i równań z nieskończonością. Gdy mnie odwiedził w labiryncie, zaglądnął za kilka narożników i stwierdził, że to jeden wielki absurd. Potem nigdy już go nie spotkałem. Ponoć jako niewyszukiwalny, pracuje dla Google’a.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 189

A gdyby się zaczynało od słów: „Ba! Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”? Owo „ba!” zmienia wszystko. Rozpoczyna frazę odpowiedzi na stanowisko interlokutora, które po części przyjmujemy za zasadne, ale z niejakim zastrzeżeniem. Od „ba” mówca odbija się jak od trampoliny, by wyartykułować swoje stanowisko. Wobec czego lub kogo On wyartykułował świat? Wobec siebie samego? Zmienił zdanie? Bogowie tego nie robią, chociaż czasami udają, żeby prorokom nie było przykro. Tworzył jakiś inny, który mu nie wyszedł i wymyślił nas jako alternatywę? Ba! Nie mam pojęcia. Cały mój labirynt zdaje się składać z alternatyw, ale chyba nie jest aż tak stary, żeby mógł z niego zerżnąć pomysł na Wszechświat. I co ja, tak beznadziejnie jednoznaczny, tutaj robię? Gdy moja Piękna, zasłuchana w dźwięki Dziadka do orzechów umarła, nie było żadnego „ba!”, tylko cisza odbijająca się echem przez tysięczne korytarze. Każde jej odbicie pustoszyło mi duszę. Wiedziony szaleństwem żałoby zalałem widownię pustką aż po jaskółki. Wygnałem muzyków, a tancerzy skazałem na podrygi w martwej ciszy. Po wieczność.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 190

To jest przerażające! Źródłem globalnej katastrofy stała się nowa mutacja, a jednym z objawów zakażenia natychmiastowa materializacja wypowiadanych słów. Dyrektor Generalny WHO błaga na migi wszystkich o milczenie. Niestety Karta Praw Człowieka uniemożliwia karanie za gadulstwo. W tej sytuacji nawet medycyna sobie już nie radzi. Chirurg mówi: – Siostro, skalpel –  a tuż przy respiratorze pojawia się jego siostra Agnieszka i siostra ze zgromadzenia Urszulanek, stają obok pielęgniarki i powołując się na zawodowe, rodzinne oraz religijne racje, kłócą się, która z nich jest ważniejsza. Zanim zrobił z nimi porządek, pacjent się wybudził i zdezorientowany rzekł: – Ja pier…lę, zakonnica! Natychmiast pojawiła się siostra Sercanka w niedopiętym habicie i spytała, czy tu jest kardiologia. O czym myślał anestezjolog w trakcie tego incydentu, nie wiem, ale stojącą za nim czaplę siwą uznano za materializację myśli, a jego za pacjenta „zero” kolejnej mutacji. Od tego czasu w labiryncie muszę przepychać się przez tłum łokciami. Echo, odwieczna towarzyszka mojej samotności, umarła zadeptana. O mój Boże! Jakie ja wypisuję głupoty!

Wasz Minotaur

DZIEŃ 191

Po kilkudziesięciu latach tułaczki wróciłem do miejsca urodzenia. Miasteczko zwyczajne, ni to polskie, ni lwowskie, ni niemieckie, choć spod tynku wciąż wyłażą napisy złożone szwabachą. Wszystko w nim chyli się ku upadkowi: ja, przerobiony na parafię zbór, synagoga, sklep geesu posadowiony w dawnej siedzibie Hitlerjugend oraz ksiądz proboszcz przeniesiony z innej parafii z powodu umiłowania młodości. Tej u nas jak na lekarstwo. Została tylko szesnastoletnia Wiola. Pcha z wysiłkiem wózek, a w nim huśtany nerwowymi ruchami Brajanek milczy zawzięcie i złym okiem spod becika lustruje otoczenie. Tyle. Reszta wyjechała, zapewniając, że nigdy tutaj nie wrócą. Ot, taka polska wersja odysei. W czwartek odbył się pogrzeb Hansa Gottlieba, który ukrywając się przed sowietami, postradał zmysły, przeoczył koniec wojny i upadek berlińskiego muru. Jego brat, bürgermeister zza niemieckiej granicy, przemawiał po polsku, kalecząc słowa. Po pogrzebie wszyscy jednomyślnie rozpierzchli się po domach, a porzucony nad świeżą mogiłą dostojny gość skonstatował, że nic się tutaj nie zmieniło. Zabrałem go do siebie na herbatę z Lidla.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 192

Gadaliśmy wiele o tym i owym, nie zwracając zbytniej uwagi na słowa. Czasy, w których je ważono, minęły bezpowrotnie, więc mogliśmy bez zbytniej pruderii partaczyć ich poprawność na rzecz swawolącej w przestworzach nieważkiej furkliwości fraz. Milczenie już dawno przestało być złotem i ze względu na ciężar gatunkowy zostało poniechane. Lotność bon motów jest antydepresantem, więc dla podtrzymania dobrego nastroju pustosłowiem gramy w ping ponga. Przez jakiś czas mieliśmy kłopot z tak zwanym Słowem Bożym, bo złotymi wersetami strasznie nam ciążyło, obniżając loty towarzyskich spotkań, ale Przemek uszył dla nich obcisłe trykociki z brokatowej lycry i podoczepiał papuzie piórka. Teraz łatwo wzbijają się w powietrze i fruwają nam nad głowami, gdy tylko ksiądz siarczyście pierdnie z ambony. Raz w tygodniu burmistrz organizuje na rynku higienizacyjną egzekucję. Wiesza jąkałę, niemowę i księgowego, a czasem dorzuca mistrza funeralnego ceremoniału oraz ciężarną w porodzie, jako niezdolnych do skrzącej się żarcikami perory. Śmiechu jest co niemiara. Kurde! Musicie to kiedyś zobaczyć.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 193

Jak to się dziwnie sprawy nieraz plotą. Wieńczysław był konstruktorem. Cieszył się u nas niejaką sławą, miał bowiem na swoim koncie sporo wynalazków. Zawsze pracował – nie omieszkam przyznać – z niejakim zacietrzewieniem, dążąc do zwieńczenia swych działań sukcesem. Dzięki Marysi (tej, która wybiła się w stolicy), wieści o Wieńku dotarły do prezesa, a ten, wiedziony intuicją wodza, dojrzał w nim nadzieję na realizację dawno powziętych i hołubionych w skrytości zamierzeń. Przyjechał limuzyną, po godzinie odjechał, a w miasteczku gruchnęła nowina, że nasz geniusz buduje antyksenofon zwany też dealternatorem dźwięku. Gdy cokolwiek wpuścisz do niego przez mikrofon, z głośnika wypuści zawsze to samo. Dla sprawdzenia wziął IX symfonię Beethovena. Całe bogactwo harmonii i Odę do radości Schillera maszyna przerobiła na jedno ciągłe piii… Potem wziął nagranie obrad Okrągłego Stołu, a tu znowu nic, tylko piii… Żeby sprawdzić działanie maszyny w realu, nagrał kłótnię Heli z Genowefą uważanych za mistrzynie waśni. Tym razem maszyna wypuściła pi, pi, pi, pi… Zapakował i zawiózł do Warszawy.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 194

W czwórnasób nic. Ten dziwny wynik obliczeń przeprowadzonych w Zakładzie Matematyki Pięknej Wydziału Rachunkowości Wyższej Szkoły Przewidywania Przyszłości  im. Jana Brzechwy w Bajerach Dolnych rzucił mi się w oczy wytłuszczonym drukiem. To pierwszy raz, gdy poranna gazeta donosi o badaniach prowadzonych w tej szacownej uczelni. Prawdę powiedziawszy, nigdy o niej nie słyszałem, ale nic w tym dziwnego. Nie znam większości jednostek naukowych utworzonych w ramach nowego porządku, zwanego Ustawą Piii… (pagina videre, ≠3,141592653589…). Powyższe zostało ustalone na zlecenie Polskiej Rady Werbalnej Skuteczności (PKWS) zaniepokojonej mnożącymi się przypadkami bezpłodności stwierdzeń. A oto materiał wyjściowy eksperymentu: W poniedziałek wieczorem widziano sędziego przy jednym stoliku ze skazanym rano na dożywocie (pili kawę). We wtorek metropolita jadł lunch z gościem, którego nigdy nie widział na oczy (rukola z parmezanem +wino). W środę analfabeta został magistrem, a w czwartek naród kazał wszystkim wypier…lać. Skutki były zerowe.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 195

Niestety zbyt późno się zorientowałem, że moja ilustracja przedstawia wszystko, tylko nie to, o czym myślałem, co kocham i co zaprząta moją uwagę. A przecież na prawo od lokomotywy stał jej brat w spodenkach z szelkami i przymykając oko, starał się nie zmieścić w kadrze. Strasznie bał się długowłosego bernardyna, więc obronnym gestem łokcia dążył do bycia niepożartym. Za nimi, zamiast Iwony, bloku granitu i czapli siwej, która uciekła z oddziału chirurgii urazowej, górowały nad okolicą kominy wielickiej cegielni, jej dwustopniowy, potężny dach i jakaś wieża, pod którą przycupnęły Trabant i autobus pekaesu. To jeszcze nic. Ona, odziana w dziewczyńską sukienczynę, przeciwnie do brata, dośrodkowym gestem tułowia zadbała o to, by się zmieścić. Dziecięce dłonie zacisnęła bezpardonowym gestem posiadania: lewą na torebeczce, a prawą na smyczy bernardyna. Widać, że od maleńkości bywała nieco władcza. W lawinie fotografii poczułem się zagubiony, ale wiedziony przyzwyczajeniem, że zwykle zgadzają się z podpisami wyjaśniającymi to, co widzę, wstydzę się spytać, co mam zrobić. Niech więc już tak zostanie.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 196

Ot, taki śliczny paradoks permanentnie zdarza się u mnie w labiryncie: wszyscy bez wyjątku, jak jeden mąż, błądzą, ale każdy osobno i na swoją modłę. Pomijając fakt, że już sama permanentność zdarzania się zgrzyta mi w umyśle, to powszechność indywidualności pobłądzeń jest już perełką paradoksologii. W tym miejscu muszę doprecyzować: moje zadziwienie opieram na rozróżnieniu tego, co powszechne od tego, co wspólne. To pierwsze jest ukryte tak, że wszyscy twierdzą, iż go nie ma, a to drugie rzuca się w oczy. Pamiętam takie zdarzenie z dzieciństwa: przez jakąś pomyłkę organizacyjną uczestnicy pochodu ku czci rewolucji i wyrażającego solidarność z ciemiężonym ludem Kuby, wszyscy jak jeden, skierowali się w kierunku odwrotnym, niż wskazujący palec statui wodza. To była jawna niesubordynacja i nawet telewizja nie potrafiła ukryć tego zdarzenia. Późniejsze przypadki znikania uczestników były powszechne, acz indywidualne i dzisiaj nawet IPN nie potrafi ich ujawnić. Ale dość historii. My tu o czym innym. U mnie każdy błądzi w przekonaniu, że jako jedyny idzie we właściwym kierunku. Jednego śledziłem i się pogubiłem.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 197

Zwiedziony tytułem książki Rafała Żaka, postanowiłem sam posadowić fundamenta generationis novae scientiae erranteologii, czyli nauki o błądzeniu. Odczuwam bowiem w sobie imperatyw podzielenia się z narodem doświadczeniem, jakiego nabyłem obserwując użytkowników labiryntu i pilnując porządku na skrzyżowaniach oraz by nie sikali w ślepych zaułkach. Wprawdzie już Żak to wszystko powiedział (chociaż nie jestem pewny, bo nie czytałem), to na pewno się myli, jak wszyscy tutaj. Ad rem: Gdy komuś z nich coś się wydaje, natychmiast w tym miejscu stawia drogowskaz (równie jak ja wiedziony imperatywem troski o innych), żeby ci inni już nie błądzili. Niestety ludzie są niezdecydowani i opierając się na swym doświadczeniu bywa, że zmieniają zdanie co do prawidłowości swej życiowej drogi. Wtedy drogowskaz przestawiają (oczywiście jeśli rozpoznają, że w gąszczu wszystkich innych, ten akurat jest ich własnym). Jeżeli wezmą go za cudzy (co niestety często się zdarza), to albo go wyrywają z gniewem, albo podpalają i w blasku ognia wygłaszają płomienne przemówienia. Dzięki temu w labiryncie jest całkiem jasno.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 198

Ten proceder pleni się nie od dziś, a jednak za każdym razem, gdy wezdmie mnie chuć magnifikacji, poddaję się jej bezwolnie, jak towar w markecie gotowy do wzięcia. Ach, zostać wyłowionym ze społecznej mazi, wyodrębnionym na piedestale pośród wielbiących zazdrośników i to nie tylko na piętnaście minut, ale na zawsze, po eony, po wieczność być ponadczasowo nieogarnialnym kamieniem węgielnym bytów mentalnych! Żeby przygotować sobie bazę do autokoronacji i miłościwego im panowania, ukradłem z jakiegoś podwórka kamień (co ma tę cechę, że nie znika), tekturową, acz obłożoną cynfolią koronę z domu dla umysłowo chorych, rolkę toaletowego papieru dla spisywania moich dziejów, a od dzieciaka z Ohio odkupiłem na aukcji karabin czyniący strzelca widzialnym i zacząłem ćwiczyć mamrotanie Kaligulowego zawołania Oderint, dum metuant. Wdrożywszy te zabiegi nabrałem tak przerażającej dostojności, że zobaczywszy się przypadkiem w lustrze, wpadłem w panikę i uciekłem gdzie pieprz rośnie. Drżąc jak w febrze, wpełzłem w zakamarek i leżę tu, wstrząsany lodowatymi spazmami trwogi.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 199

Wiesia była ulubienicą docentów Zakładu Poszukiwań Interwoluminalnego Sensu. To taki, którego nie znajdziesz w pojedynczym tomie dysertacji. Snuje się pomiędzy nimi jak siny opar po świeżo zaoranych polach myśli. Ma tę cechę utrudniającą chwytanie, że sytuuje się zawsze na krawędzi pola widzenia. To naturalne. Będąc dzieckiem wielu umysłów pozostających najczęściej w niezgodzie, stara się przebywać między obszarami wiedzy. Niestety każdy, kto poszukuje, bezwiednie umieszcza go w centrum uwagi, więc sens odeń zmyka ku krawędzi. Wiesia, będąc osobą ciepłą, wytwarzała wokół pole lgnięcia i działała na sensy, jak dziewica na jednorożce. Trawiony rządzą docent Wacek przebrał się w sensopodobne trykoty, zakradł, zniewolił i nasycony wziął urlop naukowy. Po tym zdarzeniu weszła do gabinetu dziekana ze słowami: Czy sensualistyczne metodologie bifurkacji splątanych cząstek pozwolą rozwiać wątpliwości i uwolnić je z pułapki kwantowej egzaltacji? Sensy rozpierzchły się w panice, dziekan zwariował, zakład zburzono, a interwoluminalną sensologię wpisano na listę nauk zakazanych.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 200

Żyliśmy w przekonaniu, że wszystkie fasady skrywają nie to, co sugerują swoim wyglądem i to tak nagminnie, że po niejakim czasie określenie „fasadować” stało się synonimem czynności bojowych zmierzających do zmylenia przeciwnika. Doszło nawet do tego, że ukazanie autentycznej facjaty, jako działanie nieprzyzwoite i społecznie bardzo szkodliwe, zostało prawem zakazane. Fasadowanie językowe polega na wyrażaniu nie tego, o czym się mówi. Kiedyś (pamiętam to jeszcze z dzieciństwa) artykulacji towarzyszyło puszczanie oka, jako znaku pokrętności znaczeń, ale skutkiem były nerwowe tiki i wszyscy (jako populacja) wyglądaliśmy dość głupkowato. Zaniechano czym prędzej mrugania tym bardziej, iż i tak było wiadomym, że ludzka mowa kiksuje na boki i służy do ukrycia prawdy. U mnie na dole w labiryncie sprawy się mają odwrotnie. Gdy wiedziony niezdrową ciekawością zaglądam za róg korytarza, stwierdzam, że wszędzie jest to samo, więc zniechęcony natłokiem oczywistości zaniechałem peregrynowania. Za to od czasu do czasu wychodzę na powierzchnię i razem z innymi fasaduję, fasaduję, fasaduję.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 201

Co chcesz dopisać do Nietzchego? Są takie słowa, w obliczu których trzeba zmilczeć bez względu na istnienie, czy nieistnienie Tego lub Owego. Ważne, czy wymawiasz go z dużej litery, bowiem majuskuła ma to do siebie, że blokuje synapsy wątpliwości, a te są konieczne do bycia wolnym. Pisanie z wielkiej jest rozpowszechnione w społecznościach adoracyjnych i bywa wzmacniane przedrostkami wykrzyknikowymi, jak na przykład: przezajebisty serial Netflixa, Przecudna Panienka, przefajna studniówka, Przenajświętszy Sakrament, przemodna kreacja Lagerfelda. Ów namolny przedrostek zdaje się być koniecznym aktem adoracji. Nikt tu wprawdzie do niczego nie prze ani nie forsuje na inne sposoby, a jednak daje wyraz woli wymknięcia się poprzez, poza, ponad zwyczajności tak, aby wznieść się pod niebiosa, ku nieskończonościom, by tam wymościć lokum dla siebie i obiektu uwielbienia. Potem razem z Jutrzenką poprzez przestworza spada ku nam w padoły zniechęceń i rozczarowań. My zaś rodzimy (się), błądzimy i syci wątpliwości umieramy w bezrozumnej pewności. Owiewa nas pusty przestwór. Tyle. Wystarczy.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 202

Patrzyłem w dół, choć nic tam nie było. A przecież nie brodziliśmy stopami w nicości. Powodem wdolności mojego patrzenia nie było nic poza obyczajem. Patrzył w dół ojciec, patrzyła matka, patrzyła cała rodzina, patrzyli w szkole, patrzyli w pracy i nawet w kościele (wbrew deklaracjom) wszyscy patrzyli pod nogi, jakby bali się potknąć o niewidzialne kłody rzucane przez Szatana lub spojrzeć w oczy Temu, z którego co niedziela robimy kretyna. On też patrzy w dół, ale z tego powodu, że ponad Nim niczego nie ma. Owszem, będąc w niepojmowalny sposób trójjedynym, ponoć czasami rozgląda się na boki, ale ponieważ i tak widzi tam samego siebie, robi to rzadko i bez zainteresowania. Generalnie, jak już się rzekło, patrzy w dół, na nas. Widzi jednak jedynie kołtuny, łysiny, koafiury i kapelusze, bo wszyscy są pochyleni. Mówi się, że lubi też oglądać zelówki klęczących i w Wielkiej Księdze tworzy ich katalogowe opracowanie. Ponoć będzie na jej podstawie wpuszczał do nieba. Tylko Jurek, ten dziwak, patrzy prosto przed siebie. Chciałem sprawdzić na co się gapi, ale kark mi zesztywniał i już nie byłem w stanie podnieść głowy.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 203

U nas, w nic nieznaczącym przysiółku Wszechświata, wszystko chce istnieć tak, jakby to była jakaś małmazja. A przecież nie istnieć jest o wiele łatwiej i ciekawiej. Będąc niebytem można przecież nosić w sobie nierozstrzygnięte jeszcze możliwości stania się tym lub owym, takim i owakim, po to lub owo, tak lub siak, tędy lub owędy, na taką lub owaką modłę czy na obraz i podobieństwo tego lub owego. Bogactwo możliwości jest tak przeogromne, że majątek Midasa przy tej mnogości zdaje się być co najwyżej kieszonkowym, wystarczającym na lody lub jedną jazdę karuzelą. A mimo to, gdy już takie „nic” dorwie się do bycia, tracąc wszystko poza jednym marnym i niezastępowalnym niczym innym istnieniem, trzyma się go jak tonący brzytwy. Co więcej, tą brzytwą wymachuje, gdy tylko zbliży się doń mniemane unicestwienie. Każdy. Pajączek na nitce, Marysia, która kiedyś się uratowała, bo wystąpiła w programie „Diamenty z prowincji” i wyjechała, czy właśnie pożerana przez czarną dziurę gwiazda w galaktyce Arp 229. Ja też istnieję i chociaż wyłącznie w Waszej wyobraźni, to przeczuwając zbliżający się kres, szaleję ze strachu.

Minotaur

DZIEŃ 204

W galopadzie czynienia sobie poddanymi wszystkich bytów istniejących i wyimaginowanych zaszliśmy tak daleko, że cechy konieczne i wystarczające, jakich oczekujemy od potomstwa, niedługo będziemy określać, wypełniając ankiety konsumenckich oczekiwań. Sprawa jest prosta. Są dwie metody: „niepotrzebne skreślić”, albo: „zaznacz pożądane”. Wtedy wiodąca na rynku firma, w niszy naszych możliwości kredytowych, przygotuje bobaska jak się patrzy. Cudo. Istna Arkadia. Koniec z rozkapryszonymi bachorami, które traktują nas jak sterowane wrzaskiem podajniki żarcia. Nasz pupilek ma spełniać oczekiwania i kropka. Gdy się skaleczy, nie krwawi, nigdy nie zadaje trudnych pytań, pozostawiony w łóżeczku na czas urlopu, nie roni łez, a co najważniejsze biegając, koziołkując i baraszkując jak żywe srebro, w ogóle się nie poci. Wszystkie zepsute bachory złomujemy. Ostatnio pracujemy nad nową formą rodzicielstwa. Są to leasing konsumencki oraz długoterminowy wynajem z pełną obsługą serwisową oraz pakietem Babycasco. Gdy się obudziłem zlany zimnym potem, natychmiast wstąpiłem do sekty Churchilla.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 205

Coś poszło nie tak. Polskie Zakłady Zapobiegania Starzeniu się Społeczeństwa były pomyślane doskonale w zgodzie z wszelkimi wytycznymi Rady Prezesów, a jednak coś tu szwankowało i nikt nie był w stanie dogrzebać się do źródeł ekscesów. A tych mnożyło się wykładniczo i to na niemożliwe do przewidzenia sposoby. O wielkich pająkach nawet nie wspomnę. Ja, jak co dzień, przewijam bobasa o numerze pięćset pięćdziesiąt osiem i odsączam mu z głowy fanaberyczność imaginacji prosto do ustawionych pod łóżeczkiem wiader, a obok, i to w niebezpiecznej bliskości stojaka z kroplówkami, całują się chłystki od Saudka, nie bacząc, że krucyfiksowi z odtrąconymi goleniami nie zmieściło się w kadrze całe lewe ramie, więc znowu krzywo wisi. Tym razem jednak duchowieństwo nie chodzi z głową przekrzywioną w prawo na znak solidarności, a tłumy wyznawców nie pękają w szwach z dumy i chociaż nadal plują jadem, to z zupełnie innych powodów. Pani Groult od France’a, z twarzą zalaną potem i łzami, gdaka żałośnie w swojej dyżurce. Wszystko się z wszystkim pokiełbasiło. Idę spać. Jutro znowu mam na trzecią zmianę.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 206

Mama siadała z mozołem, ale kiedy już się usadowiła, to z dziwną intensywnością przylegała do miejsca przebywania. Miałem wrażenie, że miejsce nie pozostaje jej dłużne i obydwoje w niewidoczny, acz niezaprzeczalny sposób lgną do siebie z siłą stęsknionych kochanków. Gdy poczuli swą bliskość, poprzez wymierzaną tykaniem zegara ciszę w mieszkaniu przetaczało się westchnienie ulgi. Byli nierozłącznymi elementami jakiejś całości, kleconej z dawno minionych wydarzeń, o których pamiętali tylko ona i ono, kruchej jak porcelana balansująca na krawędzi stołu. Drzwi wejściowe były pożerającą bliskich otchłanią. Raz w miesiącu wypluwały lewiatana przebranego za inkasenta. Okno w jadalnym było końcem świata. Przez szybę nie tyle patrzyła, co imaginowała niebywałe rzeczy. Nic w tym dziwnego. Przecież zaświaty nie mieszczą się w głowie i tylko wyobraźnia jest w stanie dojrzeć tam jakieś kształty. Wpadałem do mamy na chwilę i zaraz czmychałem, jakby mnie miejsce uwierało, żeby lecieć tam, gdzie mnie nie ma. To prawda. Zawsze jestem trochę gdzie indziej niż jestem. Może dlatego dostałem posadę w labiryncie.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 207

Pamięć mi zbzikowała. Zabrnąłem w zaułek i potknąłem się o zapodziane nogi ukrzyżowanego. W czterdziestym szóstym jakiś przesiedleniec utrącił je za karę, bo wisiały na niemieckim grobie. Teraz wciśnięte w kąt walają się ze szpargałami. Zaułek jest tak ślepy, że chwile i miejsca tułają się tu po omacku i kaleczą w splotach pustych koincydencji. Pomiędzy nimi przemykają strzępy zdarzeń tak szybko, że ledwo któryś zauważę, już znika pod stertami. Wyglądała na Maoryskę. Nie była piękna ani dziewczęco eteryczna i chociaż tylko w wyobraźni, to tuliła się do jego ramienia z nieposkromionym zapamiętaniem. Aromat wypitej rano kawy nieusuwalnie wtapiał się w niepamięć, a z nim nazwisko przesiedleńca. Wczoraj na Avenue de la Gare ktoś bronił statui Minotaura Hansa Erniego przed rozwydrzeniem kibiców świętujących zwycięstwo Portugalii. Może jemu nie utrącą goleni. Obiekt skrytej adoracji nie zauważył jej słodkich oczu i obojętnie wysiadł w Saint-Maurice. Nic się ze sobą nie składa. Jestem zmęczony. Szpile światła, poigrawszy na falach, kaleczą mi powieki. Wciśnięty w kąt przy oknie jadę wzdłuż Lac Léman na lotnisko.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 208

W wagonie drugiej klasy prawie nikt nie podziwiał widoków wertujących się za oknami. Wszyscy udawali zajętych sobą, ale spod opuszczonych powiek leniwie obserwowali współpasażerów. Dlatego akt jej adoracji nie uszedł niczyjej uwagi i za wysiadającym młodzieńcem posypały się chłodne spojrzenia. Porzuconą otoczył zaś puch współczucia z lekką nutką pretensji, że nie była bardziej wyrazista. Może gdyby zakasłała, miała więcej kolczyków w nosie albo była bardziej nimfowata, to by nie wysiadł w Saint-Maurice, a my bylibyśmy świadkami trailera mydlanej opery na żywo i to bez przerw na reklamy. Jedynie turyści nie brali udziału w tym zadzierzganiu więzi. Odwróceni chłonęli pejzaże, pilnie sprawdzając, czy się zgadzają z tymi w przewodniku. Wszystko było na właściwym miejscu i ładnie poukładane, zupełnie jak teatralna dekoracja. Nawet mieszkańcy mijanych miasteczek wiarygodnie grali rolę tubylców zakorzenionych tu z dziada pradziada, a ponad ich głowami łopotały narodowe flagi. Tylko szpile igrającego na falach światła kaleczyły powieki. Siedzę osobno, zbyt zmęczony, żeby dołączyć do jednych albo drugich.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 209

Pani Ziuta jest niezrównoważona i niezdecydowana. Emocjonalne rozedrganie skutkuje tym, że zanim zdąży pojąć, co dzieje się przed jej oczami, reaguje natychmiast i brawurowo. Dość często bywa, że nie jest w stanie wyznaczyć granicy między ulubionym serialem a realnością. W takich razach w jej nadmiernej reakcji pobrzmiewa fabuła telewizyjnych perypetii. Kiedyś bogu ducha winnego Waldka obsobaczyła za to, że odszedł od żony, choć tak naprawdę jest kawalerem, nie miał więc kogo porzucić, a i kochanki mu nie w głowie. Prawie w ogóle nie wychodzi z domu, jest bowiem zawołanym krótkofalowcem i ponad kontakty seksualne przedkłada te w eterze. Najwięcej przyjaciół ma wśród Azjatów. Każdego z nich rozpoznaje po głosie mimo szumów i trzasków. Gdy chciał jej wszystko wytłumaczyć, nazwała go pasożytem. Zagroziła skaraniem boskim, ale jako osoba niezdecydowana, nie była w stanie dopasować plagi adekwatnej do przewiny. Rozwścieczona oporem tej materii ostatecznie prychnęła i odeszła, pomstując pod nosem na czym świat stoi. Nietrudno Wam zgadnąć, że nie należy do grona moich ulubienic.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 210

Pustkę ulic, placów, sklepów, szkół i kościołów wypełniły hordy zakażonych. Byli rozwścieczeni, że akurat ich dotknęło to nieszczęście. A przecież obiecano, że po wsze czasy wola konsumentów realności będzie drogowskazem dla jej realizatorów. Wszystkie kanapy przed telewizorami, od dziesięcioleci wygniatane pośladkami, zaświeciły pustką. WHO tym razem poszukuje widza „zero”, żeby zacząć wykreślać krzywą histerii. Ten niestety od dawna już nie żyje. Zmarł na choroby współistniejące z otyłością i został pochowany w zbiorowej mogile ofiar pandemii TvP-724. Tak zaczęła się rewolucja, ale zanim pierwszy orator wyszedł na trybunę, nie miał już kto go słuchać. Zachwyceni uczestniczeniem w wydarzeniach toczących się bez przerw na reklamy, zaczęliśmy gremialnie pozować do selfie, wrzucać na fejsa i instagra, lajkować swoich, hejtować obcych i się przerzucać wulgaryzmami. Nasz gniew się rozpłynął pod obleśnym uśmieszkiem ironii i lepką cieczą samozachwytu przy odzieraniu innych z godności. Dokonawszy linczu, rozjechaliśmy się do telewizorów. Pustka znowu zalała ulice, place, sklepy, szkoły i kościoły.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 211

Po roku zamknięcia w domach możemy swobodnie wyjść na ulicę. Jak sobie radziliśmy w tamtym czasie? Ano, zwyczajnie. Kupiłem rodzinie tak zwane wijary, czyli gogle do przebywania w wirtualnym świecie. Istne cudo! Na początku, gdy każdy w nich widział co innego i osobno przeżywał perypetie wojownika, kochanka, czy budowniczego cywilizacji, idąc do kuchni, do toalety, do jadalnego, zderzaliśmy się ze sobą i meblami, co skutkowało siniakami. To nic. I tak ich nie widać w wijarze. Tutaj każdy jest piękny i raźno pomyka, jakby nie było grawitacji. Niewidoma sąsiadka udzieliła nam kilku niedrogich lekcji poruszania się w mieszkaniu po omacku i sprawa była załatwiona. Gdy wyszliśmy na ulice, przez kilka dni kipiało w miasteczku. Wszyscy w wirtualnych goglach, każdy w innej realności, nabijaliśmy sobie guzy, a gdy Mietek jadąc samochodem, chciał przejść na wyższy poziom, potrącił w realu panią Genowefę. Zaradził temu nasz Burmistrz. Zamówił skan 3D miasteczka i wgrał go wszystkim obywatelom. Teraz już się nie zderzamy i wolni od sińców, każdy w swojej samotności, wieszamy się z nudów.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 212

W pierwszym dniu złagodzenia restrykcji Wandzia z goglami VR na twarzy stanęła do mięsnego, bo miała pusto w zamrażarce. Ponieważ chcąc przejść na wyższy poziom, równolegle walczyła z potworami, machała w kolejce kończynami tak zawzięcie, że wiedziony przebłyskiem ostrożności rzeźnik pochował noże i tasaki. On zresztą też w czasie pracy nosił podobne okulary, a że właśnie w nich przeżywał wenecki romans z wielką damą włoskiego kina Claudią Cardinale, ciął, rąbał, kroił i odważał towar czule i z namiętnością Casanovy. Gdy jednak burmistrz zeskanował przedmieścia i osadził nas tam w wijarze, ten się załamał ostatecznie. Nie można bowiem wznieść się na wyżyny erotyki na tyłach odrapanego ratusza, ani szeptać czułych słówek w kształtne ucho Claudii poprzez pijacki wrzask w Kolorowej, siedząc z nią pod mrugającą jarzeniówką w smrodzie piwa wzbogaconym o tanią wodę bufetowej. Przywiedziony do rozpaczy chciał zedrzeć z twarzy Oculusa, aleśmy to udaremnili. Poszedł do kibla i się powiesił. W miejscu tragedii ja z Dominikiem wmurowaliśmy tablicę upamiętniającą pierwszą ofiarę końca pandemii.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 213

Gdy runął przekaźnik telewizyjny i zerwało łącza internetowe, poczuliśmy się tak, jakby nas nie było. Szturchanie, szczypanie, czy nawet walenie młotkiem we wskazujący palec nie były w stanie rozwiać wątpliwości co do egzystencji. Wcześniej nie było inaczej, ale nikt o to nie dbał, bo żyliśmy cudzym życiem, a to pokazywane w telewizji zawsze było wspaniałe, gęste, mlekiem i miodem płynące, ociekające realnością jak pączek masłem. Każda miłość toczyła się w Zakopanem u stóp widoków prawie tak rzeczywistych, jak reportaże na Discovery Channel. Mietek doprowadzony do rozpaczy podejrzeniem, że zanika, kuchennym nożem zarżnął Helenę. Strażnikom miejskim nawymyślał i podjudzony przez reportera stwierdził, że jest to protest przeciwko zmianom klimatycznym. – Helena – twierdził – pali pod kuchnią butelkami i nie segreguje śmieci, co doprowadza mnie do rozpaczy i wiedziony synowskim uczuciem do planety, zarżnąłem trucicielkę. W Gazecie Wyborczej napisali, że jesteśmy bandą idiotów. To przywróciło nas do życia. Wynieśliśmy stoły na ulicę i świętujemy powrót do istnienia.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 214

O tym, że ludzie znikając, niekoniecznie przestają istnieć, wiedziałem od maleńkości. Szybko zrozumiałem, że widzialność nie jest konieczną cechą egzystencji. Zawsze tak było. Wujek Alek wyjechawszy za morze, zniknął raz na zawsze, ale tylko dla nas. Dla zamorzan i siebie samego był jak najbardziej bytem namacalnym. Kiedyś ciocia Irka wróciła z pracy wzburzona i oznajmiła: – Ta Hela to plotkarska suka. Nie chcę jej więcej oglądać na oczy. Dla mnie ona nie istnieje. Gdyby dzwoniła, to mnie nie ma w domu. Faktycznie, temat Heli raz na zawsze znikł ze śniadaniowych konwersacji. Niedługo po tym zachorowała babcia Marysia i nie wróciła już ze szpitala, ale o niej mówili mi na pogrzebie, że zawsze, chociaż niewidoczna, pozostanie z nami. W chłopięcej głowie  nie mogłem sobie poukładać odmienności pomiędzy niewidzialnościami wyjechanego, znikniętej oraz zmarłej, gdyż wbrew deklaracjom dorosłych, przejawiały się dokładnie tak samo. Co innego, gdy ja sam zacząłem coraz bardziej znikać w lustrze jako niekonieczny naddatek realności. Możliwe, że jest to skutek zakażenia. Nie wiem i chyba dowiedzieć się nie zdążę.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 215

Byliśmy bliskimi przyjaciółmi, choć nigdy jej nie spotkałem. Często zaglądałem na jej profile, komentowałem, lajkowałem, w dniu urodzin wysyłałem życzenia okraszone emotikonkami, nawet wakacje spędzaliśmy razem, mimo że każde w innym kraju wystawiało twarz do słońca. Znaliśmy się jak łyse konie (cóż to za durne porównanie), wiedzieliśmy, co kto lubi, co kupuje, jakie ma poglądy polityczne i na jakie chodzi manifestacje. Czasami nawet małpowałem po niej nakładki na zdjęcie profilowe. Dzięki temu mogła się zorientować, że sprzeciwiam się tym samym co ona niegodziwościom. Choć nie jestem kibicem żadnej dyscypliny sportowej, to mogę powiedzieć, że gdybyś dodał do siebie nasze grona znajomych, mógłbyś nimi zapełnić całkiem spory stadion. Gdy znikła w tłumie postów, dość długo się nie zorientowałem, że nie mam od niej wiadomości. Cóż. Tyle jest tego wszystkiego wokół, że człowiek nie nadąża odpisywać i lajkować. Może to jakiś wirus zablokował konto, albo zmienili algorytmy i przez to mi się nie wyświetla? Ostatnio mignęła mi w przejściu podziemnym. Pobiegłem zapytać, co słychać. To była inna kobieta.

Wasz Minotaur

DZIEŃ 216

W ściany labiryntu wdała się zaraza. Pod działaniem bakcyla tak się przepoczwarzył, że przenicował się w odwrotność siebie. Teraz w którąkolwiek skręcisz stronę i jakimikolwiek będziesz kluczył meandrami, nigdy nie zbłądzisz. Zawsze, choćbyś nie chciał, dojdziesz do celu. Ba! Nie musisz go sobie nawet wyznaczać. Labirynt Ci podpowie, czego pragniesz i niechybnie pokieruje twoimi krokami. Nie da się już nikogo unicestwić, zwodząc na manowce, ani uratować, wskazując mu drogę. Nikt nie potrzebuje już nici Ariadny, która zgodnie ze swym usposobieniem troszczyła się o zagubionych. Zamknęła sklepik i znikła bez wieści. Ponoć ją znaleźli strażacy w pustym mieszkaniu zamotaną na śmierć. To spowodowało takie zamieszanie w dotychczasowych obyczajach, że i nad moją głową zawisła groźba bezrobocia. Jedynym, co mi pozostało, to usiąść z miseczką w przejściu podziemnym i żebrać o chwilę Waszej uwagi. Mijający mnie ludzie ze łzami w oczach i w maskach z wymalowanymi uśmiechami gonią w prawo za szczęściem i czmychają w lewo przed zagrożeniami. Gdy ryknę, rzucają mi miedziaki. Nic tu po mnie. Żegnajcie.

Minotaur