Sławomir Pawszak – „Painter’s Dilemma”

Michał Suchora: Jakie dylematy ma malarz abstrakcjonista?

Sławomir Pawszak: Największym dylematem, pytaniem jakie sobie stawiam to pytanie o wartość i sens tego co robię. Mam bardzo mocną świadomość, że moje prace nie są jeszcze dojrzałe, że cały czas ewoluują.

Paradoksalnie pracuje mi się dużo łatwiej od kiedy przyjąłem zasadę, żeby starać się malować obrazy, które będą mnie drażniły. Mam nadzieję, że udało mi się dzięki temu zgubić oszczędną elegancję prac sprzed kilku lat.

Przy moim sposobie malowania, dużo prac się nie udaje i trafia na śmietnik, co może być frustrujące. Patrzysz na to ile dobrych obrazów jest w stanie namalować w ciągu roku Jakub Julian Ziółkowski, albo Tal R i masz wrażenie, że ci artyści w ogóle nie popełniają błędów. Ja popełniam ich dużo. Mam momenty kiedy wszystko idzie gładko ale także okresy w których męczę się z obrazem. W tym miejscu przypomina mi się Jean-Jacques Rousseau, który stwierdził, że artysta powinien tworzyć sztukę z taką łatwością, naturalnością z jaką dziecko robi kupę.

MS: Tytuł wystawy zaczerpnięty jest z obrazu Djordje Ozbolta, na którym w bardzo dosadny sposób zestawione są ze sobą natura i kultura.

SP: Ten obraz pokazuje moim zdaniem wieczne rozpięcie człowieka pomiędzy metafizyką, a najzwyklejszą fizjologią, bez której nie można żyć, która jest życiem. Pytanie polega na tym jak znaleźć odpowiedni balans między jednym a drugim. Co właściwie należy robić w życiu? W moim przypadku, kiedy sztuka została moim głównym zajęciem, naturalną reakcją na zderzenie z nieprawdopodobną złożonością i bogactwem wszechświata stało się dla mnie malowanie abstrakcji.

MS: W Polsce mamy wielką tradycję sztuki abstrakcyjnej. Dzisiaj jednak jest ona marginesem. Czy myślisz, że nie ma dla niej miejsca?

SP: Wiele osób niestety uważa, że tworzenie abstrakcji to rodzaj artystycznego konformizmu. Niejednokrotnie słyszałem, że malarstwo jest łatwe i dobrze się sprzedaje, że to sztuka salonowa.

Mnie do pracy motywuje poczucie braku; mam zwyczajnie poczucie, że abstrakcji jest zbyt mało. Mam ochotę wypełnić tę pustkę.

Wiem, że dla kogoś kilka lat starszego ode mnie może zabrzmieć to bluźnierczo, ale w momencie kiedy byłem na studiach to sztuka krytyczna była dla nas salonem. Dlatego abstrakcja, której niemal nikt w Polsce w tym momencie nie robił i wydawało się, że nikt nie traktował poważnie kusiła najbardziej. To była chęć włożenia kija w mrowisko, oczywiście gdy patrzę na to z perspektywy dość naiwna.

MS: Co myślisz o użytym ostatnio przez krytyków określeniu „zwrot konserwatywny”, które pojawiło się w kontekście sztuki tworzonej przez młodsze pokolenie artystów?

SP: W ogóle się z tym nie zgadzam. Przede wszystkim nie uciekałbym się do takich generalizacji, bo scena złożona jest z różnych, mających różne motywacje środowisk. Może kogoś to zdziwi, ale ja uważam się za twórcę zaangażowanego. Stary, ja wierzę w metafizykę.

MS: Kiedyś mówiłeś mi, że odczuwasz potrzebę tworzenia czegoś, czego nie ma. Czy na pewno należy dodawać kolejne obrazy do tego co już zostało namalowane?

SP: Zupełnie nie czuję, że „wszystkie obrazy zostały już namalowane” i czas się zwijać. To tak jakbyśmy powiedzieli, że w nauce osiągnęliśmy wszystko, wylądowaliśmy na księżycu itp. Już wiemy wystarczająco dużo, więc po co nam laboratoria i badania. Ciągle gdzieś czytam znowu, że mamy do czynienia z przesytem wizualnością, ja nie czuję takiego przesytu. Naturalnym stanem jest stan wizualnego natłoku, niezależnie czy spojrzymy w niebo na miliardy gwiazd, czy w dół na miliony żyjątek w kropli morskiej wody

MS: Częstym zarzutem wobec abstrakcji jest, to ze jest głupawa, że jest o niczym.

SP: Lubię taką myśl, że być może to co maluję, co wydaję się zupełnie oderwane od rzeczywistości, to tak naprawdę kosmiczne pejzaże odległych planet, które istnieją, ale do których po prostu nie możemy jeszcze dotrzeć. Nie, nie jestem medium, ale wyobraź sobie: jeśli kosmos jest nieskończony, to tam musi być wszystko.

A czy jest o niczym? Dużo prac jest moim zdaniem zbyt dosłownie o czymś, czasami efekt jest karykaturalny. Podam ci taki przykład; ostatnio na wystawie Postęp i higiena zatrzymałem się przed pracą Painkillers – dwoma pistoletami maszynowymi zrobionymi ze sproszkowanych, utwardzonych środków przeciwbólowych… uderzyła mnie analogia do nieśmiesznych żartów w rodzaju: ile wierteł ma sto-ma-tolog?

MS: A dlaczego myślisz, że w sztuce nie ma sensu odnosić się 1:1 do życia. Tworzysz sobie równoległy świat?

SP: Myślę o moich obrazach jak o kawałku marmuru. On też jest pozornie o niczym, niczego nie naśladuje. Wystarczy, że ma frapującą formę, może się z czymś kojarzyć, wywołać w tobie jakieś emocje.

Sztuka nie musi spełniać żadnych funkcji, może po prostu być pewnym naddatkiem powiększającym ilość rzeczy do kontemplacji. Miałem kiedyś z koleżanką rozmowę o tych połyskliwych drobinkach wtopionych w podłogi miejskich autobusów. To, że się zjawiskowo skrzą w słońcu w letnie popołudnie nie ma żadnej praktycznej funkcji, ale jest zajebiste. Obrazy mają taką samą funkcję jak słuchanie muzyki, czy oglądanie zachodu słońca albo gotowanie czegoś pysznego. 🙂

MS: Jest coś, co chciałbyś przez swoją sztukę osiągnąć?

SP: Moją wielką ambicją było zawsze to, żeby moje obrazy były ciężkostrawne. Nie dla mieszczanina, którego oburza obieranie ziemniaków w Zachęcie ale dla art geeka – specjalisty, który doskonale rozpoznaje wzory sztuki współczesnej. Kiedyś moja przyjaciółka wymyśliła zwrot „sztuka typu art” na określenie prac, które idealnie wtapiają się w pejzaż współczesnej sztuki. Chciałbym, żeby moje obrazy nie pasowały do tej kategorii.